wysokie obcasy weekend znizek, obuwie dla turysty, gĂłrski szlak w poprzek zbocza, ns rag+, przeĹ ajowy, czy kasza manna ma gluten, szaflary zakopane odlegĹ oĹ Ä , plecak na basen, kombinezon pĹ ywacki dla dzieci, szprychy rowerowe, arena jammer, leginsy do biegania damskie, buty trekkingowe niskie meskie, bluzy dla 11 latki, eobuwie nerki
Z dwóch wariantów zielonego szlaku przy tak wspaniałej aurze wybór oczywiście może być jeden: na szczyt! Zielona strzałka wskazuje na strome zbocze, ale, ale... gdzie jest ścieżka. Zdaje się, że będziemy musieli ją przetrzeć, a śniegu jest po kolana. Zatem do dzieła, niech inni za nami mają lżej... TRASA: Toporowa Cyrhla (1000 m Wielki Kopieniec (1328 m Olczyska Polana Nosalowa Przełęcz (1102 m Kuźnice OPIS: Dzisiaj zapraszamy na tatrzański klasyk dostępny dla każdego, nawet w warunkach zimowych. Poznamy uroczy zakątek Tatr reglowych, często niedoceniany. Czy zasadnie? Przekonajmy się. Wycieczkę rozpoczynamy w Toporowej Cyrhli o godzinie Toporowa Cyrhla jest najwyżej położoną dzielnicą Zakopanego, tj. na wysokości 950-1040 m przy drodze Oswalda Balzera z Zakopanego do Morskiego Oka. Początek szlaku odnajdujemy wracając z przystanku busa w kierunku Zakopanego. Z drogi Oswalda Balzera mamy ładne widoki. Po prawej wśród zabudowań wybija się budynek kościoła Miłosierdzia Bożego. Zbocze opada do Rowu Podtatrzańskiego, za którym wznosi się wał Pogórza Gubałowskiego. Widoczna jest na nim szczyt Gubałówki (1126 m z charakterystycznym masztem radiowo-telewizyjnym o wysokości 102 m. Dalej za Gubałówką mamy Butorowy Wierch (1160 m Patrząc na prawo od Gubałówki niewyraźnie zarysowują się kulminacje, najpierw Furmanów (1022 m a potem Wierch Grapa (973 m na którym funkcjonuje ośrodek narciarski „Harenda”. Zwykle widoki są stąd odleglejsze, ale w tym momencie zasłaniają je nisko wiszące śniegowe chmury. Mamy nadzieję, że wkrótce się rozejdą, zgodnie z prognozami na najbliższe godziny. Droga Oswalda Balzera z zielonego szlaku w Toporowej Cyrhli. Gubałówka (1126 m widziana z Toporowej Cyrhli. Tabliczki z początkiem szlaku mamy po lewej stronie drogi, zaraz za zakrętem, około 250 metrów od przystanku busa. Właściwie to zaczynają się tutaj dwa szlaki: czerwony do Morskiego Oka przez Rówień Waksmundzką, który jest najstarszym znakowanym szlakiem w Tatrach. Mieliśmy przyjemność nim wędrować rok temu, a zainteresowanych zapraszamy na stronę z relacją pt. „Pierwszy tatrzański szlak”. Zaczyna się tutaj również zielony szlak na Polanę Kopieniec, od której według znaku dzieli nas 55 minut marszu. Początkowo oba kolory szlaków, czerwony i zielony prowadzą tymi samymi ścieżkami. Najpierw krótko wspinamy się skosem po skarpie, a potem już łagodnie pośród kilku zabudowań i obok bacówki. Zbliżamy się do krawędzi lasu. Śnieg szczelnie pokrywa ścieżkę i okoliczne pola, ale nie jest go zbyt wiele. Jego grubość raczej nie przekracza 30 cm. Później, gdy będziemy wyżej zapewne będzie go więcej. Do lasu wchodzimy dopiero po kwadransie, choć dzielił nas od niego niewielki odcinek - wszystko przez pociągające widoki z Toporowej Cyrhli, które nas zatrzymały. Bacówka w Toporowej Cyrhli. Ostatni budynek przy szlaku. W lesie trzeba wypatrywać znaków na pniach, które czasem skrywają gałązki pokryte malowniczymi kołderkami ze śniegu. To gęsty las świerkowy. Ścieżka jest dość szeroka, ale pokryta białym puchem zlewa się z śnieżnobiałym otoczeniem. Po 15 minutach od wejścia do lasu mamy rozwidlenie szlaków. Czerwony idzie na lewo, a nasz zielony na prawo. Znak informuje, że do Polany Kopieniec mamy 35 minut marszu. Stoją tu ławeczka i budka kasy Tatrzańskiego Parku Narodowego, ale znów nie ma w niej nikogo. Cóż możemy na to poradzić - kolejny raz wstęp mamy za darmo. Jest teraz bardziej stromo, ale bez większego wysiłku spacerowym krokiem podążamy przed siebie. Zresztą kto by się spieszył w tak piękną zimową aurę. Oj, żeby taka właśnie była aż do wiosny. Lekki mróz podtrzymuje puchową konsystencję śniegu, ale generalnie jest tak ciepło, że idziemy w rozpiętych kurtkach, bez rękawiczek. Przeszywa nas energetyzujące leśno-górskie powietrze. Idziemy przez piękny świerkowy las. Mija godzina Chmury zaczynają się rozrywać odsłaniając niebieskie sklepienie. Idziemy zboczem, które opada na lewo ku źródliskowej dolince Chabowskiego Potoku. Śniegu jest wyraźnie więcej niż na początku szlaku. Wkrótce, o godzinie nasza śnieżna dróżka wychodzi spomiędzy piękniutkich świerków na Polanę Kopieniec (1215 m W tym miejscu zielony szlak rozwidla się. Idąc dalej na wprost przecina Polanę Kopieniec omijając szczyt Wielkiego Kopieńca. Drugi wariant odbija w prawo na strome zbocze. Z minuty na minutę wyraźnie rozchmurza się. W dali za polaną ukazuje się skalna tatrzańska grań. Na przedłużeniu ścieżki wbiegającej na polanę widać spiczasty Kościelec, a nieco za nim po prawej masywniejszą i wyższą Świnicę. Śnieg zaczyna mienić się pod wpływem blasku padających promieni słonecznych, jakby chciał mówić do nas: to dla was ta chwila. Na zboczu opadającym ku źródliskowej dolince Chabowskiego Potoku. Wchodzimy na Polanę Kopieniec. Z dwóch wariantów zielonego szlaku przy tak wspaniałej aurze wybór oczywiście może być jeden: na szczyt! Zielona strzałka wskazuje na strome zbocze, ale, ale... gdzie jest ścieżka. Zdaje się, że będziemy musieli ją przetrzeć, a śniegu jest po kolana. Zatem do dzieła, niech inni za nami mają lżej. Zaczynamy wspinać się powolutku. Pod białym puchem jest twardsza warstwa na której nasze śniegowce nie zawsze dobrze trzymają. Jednak maleńkimi zakosami, to w lewo, to w prawo zdobywamy metr po metrze. Widzimy coraz większą połać Polany Kopieniec, a na niej szereg zabudowań pasterskich. Dawniej wchodziła ona w skład Hali Kopieniec i była intensywnie użytkowana. Wypas był prowadzony aż po sam szczyt Wielkiego Kopeńca. Obecnie na polanie prowadzony jest wypas kulturowy, zaś wczesną wiosną zakwita ona mnóstwem krokusów. Pierwsze rozległe widoki ze stoku Kopieńca Wielkiego na Tatry. Podejście na Kopieniec Wielki. Za nami Polana pod Kopieńcem z szałasami pasterskimi. W górze widać coraz więcej niebieskiego, coraz mniej białego. Nie wyczuwamy wiatru, ale górą chmury płyną sobie na krańce horyzontu. Na tatrzańskiej grani za lasem odbijają się promienie słońca. Zarysowuje się na niej cała Orla Perć, od Zawratu po Krzyżne. Cóż to za cudownie bajeczny widok, aż trudno uwierzyć w jego realność. A jaki będzie gdy dotrzemy na sam szczyt? O godzinie osiągamy wysokość na której zbocze łagodnieje. Tutaj, przy skałach pojawiają się ślady butów i wydeptana ścieżka, która prowadzi nas w górę. Idziemy pomiędzy grupkami świerków, które na tyle rzadko porastają zbocze, że nie zasłaniają okolicy. Na północnym-wschodzie ukazuje się stacja narciarska „Małe Ciche”. Uff! Tu kończy się ostre podejście. Teraz możemy spokojnie popatrzeć na Tatry. Grań między Waksmundzkim Wierchem i Żółtą Turnią. Grań między Żółtą Turnią i Kościelcem. Zbliżenie na Zamarłą Turnię. Stacja Narciarska „Małe Ciche”. Wschodnie flanki Tatr Wysokich. Przed niższym wypiętrzeniem Kopieńca Wielkiego. Teraz szlak jest łagodniejszy. Wkrótce przed nami pojawia się Giewont i Czerwone Wierchy, zaś na południowym wschodzie Tatry Bielskie. Na północnym zachodzie mamy Rów Tatrzański i Gubałowski grzbiet. Około szlak zaczyna chwilkę schodzić na płytkie siodełko, za którym ponownie wspina się już wprost na odkryty szczyt Wielkiego Kopieńca. Teraz to dopiero zaczynają się widoki! Płytkie siodełko przed właściwym szczytem. Na północy na całą Kotlinę Orawsko-Nowotarską i dużo dalej, po odległy horyzont zasklepiony chmurami. W chmura tych niknie „Zakopianka” biegnąca od Zakopanego przez Poronin, Biały Dunajec, Szaflary, Nowy Targ, itd. Oślepiające słońce znajduje się teraz gdzieś ponad Goryczkową Czubą. Droga od siodełka do szczytu zajmuje nam tylko kilka minut, choć z dala wyglądała na dłuższą. Mija godzina gdy stajemy na szczycie Wielkiego Kopieńca, 1328 m Widok z końcowego podejścia na szczyt na Kotlinę Orawsko-Nowotarską. Zbliżenie na Nowy Targ. Toporowa Cyrhla (na pierwszym planie). Kościół Miłosierdzia Bożego w Toporowej Cyrhli. Posiady na szczycie. Widok w kierunku Zakopanego. Poniżej na pierwszym planie widać Kopieniec Mały, a za nim Nosal. Przed nami ujmująca panorama obejmująca niemal całą szerokość Tatr, od Hawrania na wschodzie po Osobitą na zachodzie. Od wschodu mamy Tatry Bielskie z Hawraniem, Jagnięcy Szczyt, Kołowy Szczyt, Łomnicę, Lodowy Szczyt, Koszystą, Buczynowe Turnie, Granaty, Żółtą Turnię, Kozi Wierch, Kościelec, Świnicę, szlak na Skupniów Upłazie, Kasprowy Wierch, Kopę Kondracką, Giewont a nawet szczyty otaczające Dolinę Chochołowską. Zaskakująco dużo jak na tak niepozorną górę, cudownie, piękne. Czyż małe nie jest piękne? To jedno z najlepszych miejsc do podziwiania Tatr z łatwym dostępem. Kopieniec Wielki (1328 m Giewont i Czerwone Wierchy. Z prawej widoczne są zachodnie flanki Tatr. Giewont (1894 m Panorama z Kopieńca Wielkiego na północ i północny zachód. Panorama z Kopieńca Wielkiego na południe. Panorama na Tatry - z Kopieńca Wielkiego widoczna jest niemal cała Orla Perć. Na szczycie Kopieńca Wielkiego. Panorama na Kotlinę Orawsko-Nowotarską. Na południowym zboczu, którym mamy schodzić dostrzegamy wspinającą się grupkę osób. Jak wyjdą zwolnimy im miejsce na szczycie. Staje się to o godzinie Rozmawiamy kilka minut. Poza wystającymi ze śniegu niewielkimi skałkami nie ma dzisiaj zbyt miejsca na posiady na szczycie. Próba znalezienia miejsca obok kończy się zapadnięciem w puchu. W lecie jest zapewne więcej miejsca by się tu rozsiąść. Jesteśmy przekonani, że Wielki Kopieniec jest ujmującą górą o każdej porze roku. Z pewnością nie jest to nasza ostatnia wycieczka na jej szczyt. Zapewne warto też przejść się przez Polanę Kopieniec ze starymi szałasami pasterskimi, np. podczas powrotu do Toporowej Cyrhli. Kopieniec Wielki (1328 m Kopy Sołtysie. Tatry. Szczyty otaczające Dolinę Czarną Gąsienicową. Szczyty otaczające Dolinę Czarną Gąsienicową. Szczyty otaczające Dolinę Pańszczyca. Szczyty otaczające Dolinę Pańszczyca. Masyw Koszystej. Zbliżenie na Ptaka. Na lewo od niego wznosi się Kopa nad Krzyżnem - jedno z dwóch skrajnych wzniesień Orlej Perci. Z lewej mamy Orlą Basztę (2175 m Na prawo od niej znajdują się Orle Turniczki: najpierw Mała, potem Duża. Zupełnie z prawej widzimy Skrajny Granat (2225 m Od lewej: Kozi Wierch (2291 m Kozie Czuby (2263 m i Zamarła Turnia (2179 m Z lewej widać Kozi Wierch (2291 m najwyższą górą znajdującą się w całości na terenie Polski. Z prawej widzimy Kozie Czuby (2263 m W centralnej części zdjęcia widać Świnicę (2301 m Świnica (2301 m z lewej widoczny jest Kościelec. Kasprowy Wierch (1987 m Schodzimy południowym zboczem góry. Jest ono bardzo strome i byłoby trudno, gdyby było ślisko. Miękka warstwa śniegu stanowi jednak dobry opór dla zimowych butów. Po za tym pod śniegiem wyczuwamy stopnie. Schodzimy wolno patrząc na Tatry, które cały czas mamy przed sobą. Słońce jest już ponad nimi - wkrótce dotknie Czerwonych Wierchów, a potem schowa się za nimi. W dolinach rozciągnęły się cienie górskich grzbietów. Niebawem przechodzimy skrajem Polany Kopieniec, a o godzinie dochodzimy do miejsca, gdzie nasz zielony szlak spotyka się z drugim biegnącym z Polany Kopieniec. Łączą się od tego miejsca w jedną nitkę, która prowadzi nas dalej. Początek zejścia ze szczytu Kopieńca Wielkiego. Kontynuujemy schodzenie z Kopieńca. Zejście ze szczytu Kopieńca Wielkiego. Czasem tak jest lepiej. Zielony szlak prowadzi nas świerkowym lasem. Po chwilowym wypłaszczeniu na Polanie Kopieniec, ścieżka znów zaczyna stromo schodzić w dół, ale nie tak ostro jak pod szczytem Wielkiego Kopieńca. Obniżając szybko swoją wysokość przyspieszamy zachód słońca względem naszego położenia. Ostatnie jego promyki łapiemy około godziny gdy chowa się zupełnie za skalną ścianą tatrzańskiej grani. Zbocze łagodnieje. Przed godziną przecinamy koryto cieku wodnego, zasilające nieodległy już Olczyski Potok. Trzy minuty później docieramy do mostku nad wartkim nurtem Olczyskiego Potoku. Polana Kopieniec od południowego zachodu. Ostatnie promyki słońca. Zielony szlak prowadzi nas świerkowym lasem. Po przejściu przez mostek nad Olczyskim Potokiem wchodzimy na skraj Olczyskiej Polany (1037 m gdzie stoją ławki i ławy. Zielony szlak podąża stąd do wylotu Doliny Olczyskiej w kierunku Jaszczórówki. Pojawia się tu żółty szlak, który prowadzi w przeciwnym kierunku, w górę Olczyskiej Polany i dalej na Nosalową Przełęcz. Tamże teraz się kierujemy. Olczyski Potok. Krótki odpoczynek na Polanie Olczyskiej. Ścieżka początkowo biegnie skrajem polany. Po lewej stronie mamy drewnianą barierkę oddzielającą nas od Olczyskiego Potoku. Po chwili odsłania się przed nami grzbiet Skupniowego Upłazu, po jego prawej zalesione wzniesienie o nazwie Wysokie (1287 m Po 2-3 minutach marszu w górę polany mijamy przejście na drewniany taras nad Wywierzysko Olczyskie - największe wywierzysko w polskich Tatrach. W górnej części polany przechodzimy obok zabytkowego budynku pasterskiego. Olczyska Polana stanowiła niegdyś centralną część rozległej Hali Olczysko, która w XVIII wieku należała do górali z Białego Dunajca. Stało tu wówczas około 20 budynków pasterskich i łąkarskich w trzech skupiskach. Żółty szlak zaraz za budynkiem pasterskim zakręca w prawo na północny zachód. Spokojnie nabiera wysokości wspinając się w poprzek zbocza. Po drugiej stronie Olczyskiej Polany, ponad lasem widać okazały Kopieniec Wielki, a na lewo od niego mniejszy Kopieniec Mały. Na zboczu Kopieńca Małego widać pas urwistych skał sięgających Przełęczy między Kopieńcami (1109 m która oddziela go od Kopieńca Wielkiego. Polana Olczyska i zabytkowy szałas pasterski. Polana Olczyska i widok na Kopieniec Wielki (z prawej) oraz Kopieniec Mały (z lewej). Na skraju Polany Olczyskiej. Rumosz leśny przed Nosalem (widoczny na zdjęciu). Niebawem nasza ścieżka wchodzi między świerki, jednak tylko na chwilę. O godzinie piękny, zdrowy las niknie przy naszej ścieżce, która wchodzi pomiędzy rumowisko ściętych konarów. Po wyglądzie kory można domyśleć się, że toczy się tu walka człowieka ze szkodnikami lasu. Poprzez ogołocone zbocze widzimy przed sobą Nosal (1206 m do którego zbliżamy się. Po prawej towarzyszy nam widok obu Kopieńców, które powoli zostawiamy za sobą. Zaś dokładnie za nami, za reglowymi wzniesieniami ukazują się nam górne partie masywu Kosztystej. Szlak na Nosalową Przełęcz. Kopieniec Mały (z lewej) i Kopieniec Wielki (z prawej). Za lasem pokazuje się masyw Koszystej. O godzinie osiągamy Nosalową Przełęcz. Mamy stąd dwa warianty dalszej wędrówki. Możemy iść na Nosal i zejść z niego do Murowanicy, albo zejść stąd do Kuźnic. Myśleliśmy o wejściu na Nosal, ale robi się już szarówka. Nosal musi jeszcze poczekać na nas. Schodzimy zatem do Kuźnic przecinając przechodzącą tędy słynną Nartostradę Gąsienicową. Kierujemy się na południowy zachód. Przez moment idziemy w górę po stopniach, po czym zwartym lasem już tylko w dół. Po prawej między drzewami pokazuje się nam Gubałówka (1126 m z oświetlonym już masztem przekaźnika radiowo-telewizyjnego. Przed Nosalową Przełęczą. O godzinie nasz szlak zaczyna prowadzić wspólnie z niebieskim, który przyłącza do nas zbiegając z Boczania. Od tego miejsca nachylenie zbocza znacznie wzrasta, a kamienista droga która nas z niego sprowadza pokryta jest ubitym, wyślizganym śniegiem, bo to przecież popularna trasa do Doliny Gąsienicowej. Jednak powolutku zmierzamy bezpiecznie do celu i dwie minuty po szesnastej wychodzimy już nad rozlewisko Bystrej w Kuźnicach. Przechodzimy mostkiem nad tym potokiem i od razu łapiemy busa do Zakopanego. Tak kończymy tą krótką, ale jakże uroczą wycieczkę. Gubałówka spod Nosalowej Przełęczy. Kuźnice. Most nad potokiem Bystra. Trasę na Kopieniec Wielki polecić możemy każdemu, nawet mało zaprawionym w marszu turyście. Niewielkim wysiłkiem zdobyć możemy górę, która przy odpowiedniej aurze zaskoczy efektownymi widokami. Dlatego też z pewnością nie jest to nasza ostatnia wizyta na Kopieńcu Wielkim. Po udanej wycieczce udajemy się na posiłek. Ileż to razy przechodziliśmy już obok Baru „FIS”, znajdującego się naprzeciwko dworca autobusowego w Zakopanym, ale jakoś nigdy do niego nie wstąpiliśmy. Tym razem było inaczej, a jedzenie okazało się bardzo dobre i nie drogie. Po dobrej strawie o powrocie nie myślimy i udajemy się na najlepszy nocleg pod słońcem w Willi „Pod Słońcem”, położonej przy ulicy Kasprusie. Ten góralski dom z 1926 roku jest propozycją godną uwagi dla osób szukających taniego noclegu w centrum Zakopanego. Jest doskonałą bazą wypadową dla osób udających się na tatrzańskie wierchy, jak też dla tych, którzy chcą pospacerować po zakopiańskich Krupówkach. Udostępnij: Ścieżka czasem pnie się nieznacznie w górę, czasem osłaniają ją barierki, a miejscami w ogóle nie jest osłonięta. Co jakiś czas przysiadamy na odpoczynek i podziwianie krajobrazu. Za zakrętem pierwszy raz naszym oczom ukazuje się Positano. Z góry wygląda bajecznie. Kolorowe domki przyklejone do zbocza góry, w zatoczce mnóstwo 2 Alpenblumen promenade : Z Kreuzboden do Saas Almagell (2478 m 3hKolejny szlak jest jednym z moich ulubionych w całej dolinie Saas. Przejście tej trasy to trochę jak wycieczka w Tatry, ale bez tłumu turystów i w większej skali. Zaczynamy w Kreuzboden, popularnej stacji kolejki linowej powyżej miejscowości Saas Grund. Przechodząc cały szlak rozpoczniemy z wysokości 2397 m osiągniemy maksimum na 2478 m a skończymy na zaledwie 1670 m Cechą specyficzną tego szlaku jest fakt, że prowadzi on przez większość czasu w poprzek góry, trawersując zbocze. Turysta, poza chwilowymi podejściami i zejściami, idzie zasadniczo po mało nachylonym terenie, łagodnie w stacja kolejki Kreuzboden może zatrzymać nas na dobrych… kilka godzin. Tak, to nie pomyłka – Kreuzboden jest popularnym punktem biwakowym dla okolicznych mieszkańców, którzy ściągają tu z całej doliny bo rozłożyć się nad brzegiem jeziorka i podziwiać niesamowite widoki na położoną w oddali dolinę Saas. Wokół Kreuzboden wytyczono ścieżkę edukacyjną, która pozwoli trochę lepiej poznać Alpy i ich miejsce przepiękne widokowo i kwiatyMy jednak ruszamy dalej, podążając za strzałką kierującą nas do Almegelleralp. Już po kilkunastu metrach przekonamy się, że wzdłuż wzdłuż całej trasy rozstawiono kilkadziesiąt tabliczek informacyjnych przedstawiających najważniejsze alpejskie kwiaty i ich charakterystykę. Stąd zresztą nazwa szlaku: Promenada Kwiatów Alpejskich (Alpenblumen Promenade). Część kwiatów rozpoznamy z naszych rodzimych gór, część z ogródków skalnych, zdecydowana większość to jednak gatunki typowe dla Alp, część to gatunki endemiczne występujące tylko w dolinie Saas. Wiosna w Alpach. Cudowny się przy każdej tabliczce tracimy mnóstwo czasu – to ważna informacja dla wszystkich planujących wycieczkę. Na przejście trasy załóżcie więcej czasu, niż wynikałoby to z jego długości i ukształtowania przerzucony nad strumieniem mostek turysta podąża w kierunku skalistego grzbietu Triftgratji. Cały czas idziemy odkrytym, bezdrzewnym zboczem, zatem nic nie zasłania widoków na dolinę Saas i położone dalej szczyty Alphubel i Allalinhorn. Dla amatorów fotografii jest to trasa – na kilkudziesięciu minutach wchodzimy na teren skalisty, na którym zalegają olbrzymie bloki skalne kruszące się ze zbocza góry. W celu ochrony położonej niżej miejscowości Saas Grund w poprzek zbocza zamontowano stalowe bariery mające powstrzymać ewentualne lawiny kamieni. Ten odcinek szlaku dodatkowo chroniony jest rozciągniętą w formie barierki liną. Przejście pomiędzy gigantycznymi głazami, które z niewiadomych przyczyn jeszcze nie oberwały się by polecieć z łoskotem w dół, dostarcza dużej dawki adrenaliny. To także wyśmienita lekcja terenowa na temat procesów geologicznych i klimatycznych zachodzących w górach (wietrzenie skał).Bariery przeciw lawinom trasa to czysta przyjemność. Pokonując kolejny grzbiet górski turysta będzie w stanie uchwycić położone kilkanaście kilometrów dalej sztuczne jezioro Mattmark, które szerzej opisałem na poprzedniej stronie. Idąc dalej, będzie jeszcze bardziej malowniczo. Widok drewnianej górskiej chaty na tle ośnieżonych szczytów zostaje w pamięci na długie tygodnie. To znakomite miejsce, by zrobić sobie przystanek i pokontemplować majestatyczne piękno gór. W tle słyszymy dzwonki pasących się owiec i łagodne podmuchy ciepłego, letniego – restauracja Almagelleralp położone jest w dolinie o tej samej nazwie. Charakterystyczny budynek o czerwonych okiennicach widzimy już z oddali. Od tego momentu czeka nas dość długa i żmudna droga zakusami w dół doliny. Wysiłek wynagradzają niezapomniane widoki na dolinę i położone wyżej szczyty. Szczególnie polecanym czasem na wycieczkę jest późna wiosna lub wczesna jesień, gdy kolory w dolinie są intensywne, a słońce operuje nieco łagodniej. Polecam tą firmę w walce o odszkodowanie. Mi realnie pomogli odzyskać pieniądze...Almagelleralp – schronisko i restauracja w odcinek trasy prowadzi znów dość ostro w dół, początkowo wzdłuż strumienia, potem przez las, w kierunku miejscowości Saas Almagell. Zmęczonym podróżnikom polecam zejście do strumienia i zanurzenie zmęczonych stóp w lodowatej wodzie. Naturalna krioterapia naprawdę regeneruje nogi i redukuje potencjalne pęcherze. Ostatnim wartym wspomnienia momentem na trasie jest olbrzymi wodospad, jaki mijamy na obrzeżach Saas Almagell. Ci odważniejsi mogą się tu zdecydować na kąpiel od stóp do Szlak Pięciu Jezior (Five Lake Hike), Zermatt, dolina Mattertal (2537 m 4hPrzenosimy się do kolejnej doliny położonej ciągle w Alpach Pennińskich: do doliny Mattertal. Punktem wypadowym jest miasto Zermatt, ikona Alp Szwajcarskich. Z miasteczka kolejką linową (lub o własnych siłach) zdobywamy stację kolejki górskiej Sunnegga. Kilkadziesiąt metrów dalej naszym oczom ukazuje się pierwsze i najbardziej oblegane górskie jezioro na szlaku: Leisee. Zauważamy, że w jeziorze możliwa jest kąpiel, wokół jeziora dozwolone jest rozpalenie grilla. Rozwinięta infrastruktura – plac zabaw, drabinki, barierki, czynią to miejsce przyjaznym dla rodzin z położone jest około stu metrów poniżej punktu widokowego Sunnegga. Zamiast schodzić w dół i tracić wysokość, polecam zostawić sobie odwiedziny nad jeziorem Leisee na koniec wycieczki, a teraz wyruszyć dalej w kierunku jeziora Stellisse i schroniska prowadzi początkowo wzdłuż słupów kolejki linowej, która wdziera się brutalnie między skały. Okolice Zermatt są dość silnie poprzecinane wyciągami narciarskimi, całość robi momentami przygnębiające wrażenie. Szczęśliwie ścieżka porzuca w końcu trasę kolejki linowej by zniknąć na kolejnym grzbietem górskim. W dole dostrzegamy lazurowe wody kolejnego jeziora – Grindjisee. Gdy obejrzymy się za siebie, dostrzeżemy sylwetkę najsłynniejszej góry świata – ikonicznego szlaku zorganizowano liczne punkty widokowe i biwakowe, na których turysta może zregenerować siły a także dowiedzieć się czegoś więcej o poznawanym terenie, czytając informacje zamieszczone na tablicach informacyjnych. Najładniejsze jezioro w całych Alpach Szwajcarskich?Jezioro Stellisee to jedno z najpiękniejszych jezior górskich na świecie. I nie, nie jest to przesada. Krystalicznie czyste wody jeziora rozlewają się w niecodziennej scenerii. Patrząc na zachód dostrzeżemy bez problemu trójkątny szczyt Matterhorn odcinający się wyraźnie na tle innych gór. Patrząc na wschód i na południe, widzimy zarys schroniska Fluhalp i dalej przykryty lodowcem masyw Monte Rosa – najpotężniejszy masyw górski całych Alp. Jezioro jest na tyle czyste i na tyle głębokie, że bez problemu można tak napić się z niego wody jak również wykąpać. Uwaga – woda jest lodowato zimna!GrindjiseeZ poziomu jeziora Stellisee możliwy jest marsz dalej w górę, do schroniska Fluhalp, albo powrót w dół okrężną trasą. Wybieramy odbicie w dół i po kilkunastu minutach naszym oczom ukazuje się kolejne jezioro o niezwykłym kolorze – Grindjisee. W odróżnieniu od poprzednich zbiorników, to jezioro jest dużo mniejsze i płytsze, zasilane tylko niewielkimi strumieniami spadającymi z sąsiadujących zboczy górskich. Całość przypomina oazę wciśniętą między ośnieżone i skaliste niedostępne szczyty. Odwiedzając to miejsce wczesnym rankiem można spróbować uchwycić sylwetkę Matterhornu odbijającą się w spokojnej tafli jeziora. Raj dla fotografów…Grindjisee najlepiej odwiedzić późną wiosną. Zieleń jest wówczas soczysta, pięknie kontrastuje z bielą górskich i MosjeseeJeśli nie macie całego dnia na wędrówkę lub siły zaczynają Was opuszczać, nadkładanie drogi do jeziora Grunsee będzie kiepskim pomysłem. W porównaniu z urodą poprzednich zbiorników, czwarte jezioro na szlaku jest zwykłym przeciętniakiem. Dodatkowo wrażenia estetyczne rujnuje odkryte wyrobisko skalne w tle i wszechobecne liny i kable poprowadzone w kierunku kopalni. Wbrew nazwie, woda w jeziorze wcale nie ma silnie zielonego zabarwienia. A może wszystko zależy od pory dnia i roku, kąta padania promieni słonecznych i jeszcze innych zmiennych? Jak by nie było, obszar jeziora Grunsee stanowi rezerwat przyrody i z pewnością trzeba odnotować go jako ważny punkt na Szlaku Pięciu . Krajobraz psują nieco liczne ślady działalności piąte i ostatnie odwiedzane jezioro jest zbiornikiem sztucznym, w którym kąpiel jest niemożliwa. Jego wody powstrzymywane śluzą mają silnie lazurowy kolor. Także z tego miejsca możliwe jest wypatrzenie majestatycznego wierzchołka koniec wycieczki w Alpy Szwajcarskie wracamy nad jezioro, które widzieliśmy na samym początku. To idealne miejsce na regenerację po trudach całodziennej wędrówki. Na brzegach jeziora Leisee rozłożono leżaki, wokół nie brakuje miejsc na rozłożenie koca. Pod koniec dnia tłumy przerzedzają się i nad wodą robi się przyjemnie spokojnie. Z uwagi na mniejszą wysokość i duże nasłonecznienie, pod koniec dnia w okolicy jeziora jest też zauważalnie cieplej. Z okolicznych wzgórz uchwycimy znakomitą panoramę na wiele okolicznych szczytów, wliczając oczywiście wielokrotnie wspominany Matterhorn. Osoby bardziej romantyczne mogą poczekać na nadchodzący cichy zachód nastroje nad jeziorem podane przeze mnie czasy przejścia są orientacyjne, zakładają dobrą formę fizyczną i nie uwzględniają przystanków na odpoczynek. W nawiasach zaznaczyłem też najwyższą wysokość z jaką spotkamy się na danym w góry, a już na pewno w Alpy Szwajcarskie, zawsze sprawdź pogodę i spakuj się odpowiednio do warunków. Pomogłem? Zainteresowałem? Doceniasz to, co robię? Podziękuj mi osobiście dołączając do grona fanów na Facebooku - dla Ciebie to jedno kliknięcie, u mnie tyle radości :) A jeśli jesteś dopiero pierwszy raz na blogu, to najlepiej zacznij od TEJ STRONY kontrola wilgotności gleby i nawadnianie według potrzeb, mniejsze wielkości kropel nawadniania , irygacja w poprzek stoku, głęboszowanie na terenach silnie zagrożonych erozją w odstępie czasu nie mniejszym niż 3-4 – letnim, system kształtowania mini-dołków w trakcie siewu lub sadzenia upraw rzędowych (ziemniaki, kukurydza). To kolejny wpis Lecha Dobroczyńskiego, specjalisty od tatrzańskich wycieczek. W skrócie: Trasa: Morskie Oko – Świstówka – 5 Stawów – Palenica Białczańska. Świstówka Roztocka to nie jest nazwa szczytu, tylko szlaku do przejścia. Trasa – ze względu na jej długość – trudna. Chodzi jednak o trudność „kondycyjną” a nie techniczną. A więc, jeśli macie kondycję, to jest ona dla Was. Długość: ok 7 godzin, po drodze piękne widoki. Są schroniska po drodze – przy Morskim Oku i przy Pięciu Stawach. Opis pełny. Dojście do Morskiego Oka wiedzie drogą Balzera, czas wejścia ok 2h, po szczegóły odsyłam do wpisu dotyczącego wycieczki nad Morskie Oko. Opis zaczynam od schroniska nad Morskim Okiem: kierujemy się asfaltem w dół, po 300m znajduje się oznakowany kolorem niebieskim początek szlaku do Doliny 5-ciu Stawów. Wejście na Świstówkę zajmuje ponad 1h. Ten odcinek ma duże przewyższenie, nachylenie ścieżki jest spore – wspinamy się po wysokich kamiennych stopniach wytyczonych pomiędzy kosodrzewiną. Po drodze trawersujemy dwa wąskie żleby, w których musimy bardzo uważać, zwłaszcza w deszczowe dni. W tej części trasy towarzyszy nam widok na Dolinę Rybiego Potoku. Przed wypłaszczeniem (Kępą) szlak wiedzie ziemną ścieżką w poprzek górnej partii Żlebu Żandarmerii. Jest to tak zagrożone lawiną miejsce, iż TPN z tego powodu oraz w celu ochrony przyrody zamyka ten szlak na czas zimy już od wielu sezonów. Po dotarciu na Rówień nad Kepą (1683 m warto chwilę odpocząć kontemplując widoki. Pod nami widzimy Włosienicę – miejsce do którego dojeżdżają góralskie fasiągi wypełnione turystami. Wzrok i uwagę przyciąga widok morskoocznego kotła z jeziorem w roli głównej, a w dalszej perspektywie Rysy. Jesteśmy w rejonie, który świstaki upodobały do życia – ale spotkać je jest niezwykle trudno. Są niezwykle płochliwe i w razie zaniepokojenia szybko uciekają do swoich nor ostrzegając inne osobniki o niebezpieczeństwie świstem. Także łatwiej je usłyszeć J. Ciekawostką jest ich sen zimowy – gdy podczas hibernacji temperatura ich ciała obniża się z 36 do niespełna 10*C. Kontynuując marsz idziemy, w miarę płaskim odcinkiem, ok 10 min ścieżką wśród kosodrzewiny. Po prawej stronie otwiera nam się nowy widok: nad doliną Roztoki góruje z przeciwnej strony Grań Wołoszynów. Jest to niezwykle cenny przyrodniczo rejon, zamknięty dla ruchu turystycznego. Na porośniętych kosodrzewiną oraz limbą zboczach chroni się wiele zwierząt kozic i świstaków oraz znajdują się tam również gawry niedźwiedzie. Po przejściu kamiennego piargu na Świstówce Roztockiej nachylenie szlaku drastycznie się zwiększa i już do osiągnięcia Świstowego Siodła (1870 m wylewamy przez 20 min z siebie siódme poty. Ale nagroda już czeka (chyba, że tfu! chmura) – spektakularny widok na dolinę Pięciu Stawów Polskich. Z tego miejsca możemy zaobserwować cztery, w kolejności od najbliższego: Przedni (nad którym jest schronisko), Mały, Wielki oraz Czarny Staw Polski. Niewidoczny pozostaje Zadni Staw oraz jeszcze jeden występujący okresowo pod nazwą Wole Oko. Do widoków premia motywacyjna: to już najwyższy punkt wycieczki, odtąd będzie tylko w dół J. Zejście do schroniska (1670 m w Pięciu Stawach zajmuje około 30 min, Polecam koniecznie spróbować szarlotkę pięciostawiańską – rodzina Krzeptowskich, prowadząca od wielu pokoleń schronisko, udoskonala rodzinny przepis na to ciasto. Niebawem będzie miał 100 lat, gdyż pierwsze wypieki datują się na początek lat 30-tych J. Wysokokaloryczna oferta jest uzupełniana, również autorskiego pomysłu, ciastami sezonowymi: z rabarbarem na wiosnę, borówkami w lecie oraz śliwkami jesienią. Zejście do Wodogrzmotów Mickiewicza jest możliwe na 2 sposoby: bezpośrednio od schroniska w dół Doliny Roztoki czarnym szlakiem (20 min szybciej) lub początkowo w kierunku przełęczy Zawrat (niebieski). Polecam drugą opcję z dwóch powodów: będziecie mogli przejść obok Wielkiego Stawu oraz wodospadu – Siklawy. Niebieskim szlakiem idziecie do mostku nad potokiem (z którego jest piękny widok na Wielki Staw), a tuż przed nim odbija w prawo zielony szlak, który doprowadzi Was do Wodogrzmotów Mickiewicza. Zejście zajmie około 1h – ścieżka jest wytyczona po obu stronach Potoku Roztoki, kilkukrotnie przechodząc po kładkach i mostkach. W pierwszej części schodzimy wśród kosówek z widokiem na zbocza Wołoszynu, a w końcowej stromszej fazie maszerujemy lasem. Z Wodogrzmotów zostaje do parkingu na Palenicy Białczańskiej ok. 45 min zejścia asfaltem, którym rano poruszaliście się już idąc w górę do Morskiego Oka. Podsumowując: wycieczka do przejścia z dziećmi w wieku szkolnym; brak większych trudności – jedynie podczas wejścia na Świstówkę trawersy dwóch wąskich żlebów wymagają dużej czujności. Wyzwanie jest wyłącznie kondycyjne: suma przewyższeń przekracza o kilka metrów 1000. Jest to całodzienna wyprawa, na którą musicie zarezerwować do 7 h marszu + czas na postoje. Główną zaletą tej propozycji jest możliwość obejrzenia 2 zachwycających dolin – morskoocznej i pięciostawiańskiej z wieloma otaczającymi je wierzchołkami. Od Rysów, przez Mięguszowieckie, Mnicha, po Orlą Perć z Kozim Wierchem. Czego chcieć więcej ? Kilka zdjęć i mapa poniżej. Morskie Oko i Rysy z Kępy Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów Polskich Zwierzęcy szlak to męki znak; Przetrzeć szlak; Szlak wodny; Najsławniejszy szlak turystyczny w nowej zelandii; Dolina, szlak do toussaint; Amiradżibi-stawińska - reżyserka filmu dokumentalnego "żelazny szlak" Nieczynny szlak; Tak nazywają nieczynny szlak; F16 górski szlak w poprzek; Przecierać szlak; Szlak; Bity szlak; Jakiś szlak

Jak tam będzie? Jakie będą trudności? Jacy są Gruzini? Co mnie tam spotka? Jakie są szlaki górskie w Gruzji? – takie pytania zadawałem sobie jeszcze przed odlotem w drodze na Kazbek. Długo szukałem chętnych osób, które miałyby podobny cel podróży, jak ja. Ostatecznie nie znalazłem nikogo. Pojechałem samemu w nadziei, że poznam jakąś ekipę na miejscu i dołączę do niej. Nie obawiałem się kwestii bezpieczeństwa, a raczej tego, jaka będzie Gruzja. To państwo stało się dla mnie nowym polem do działania, ale bardzo nieznanym. Do samolotu wsiadałem w krótkich spodenkach, ponieważ w czerwcu temperatura w Tbilisi nierzadko przekracza 30°C. W samolocie przed lądowaniem ogłoszono, że na miejscu jest +22°C o rano, więc spodziewałem się upałów. Wiedziałem, że jeśli w nocy jest ciepło, to za dnia musi być przynajmniej 32°C. Od dwudziestu lat prowadzę statystyki pogodowe, więc oczekiwany przedział temperaturowy przyjąłem na podstawie doświadczenia. Zastanawiałem się również nad wyborem linii lotniczej. Wybrałem Polskie Linie Lotnicze LOT, ponieważ cenowo wypadały znacznie lepiej niż tanie linie, które życzyły sobie dużych dopłat za bagaż. Swój plecak przygotowywałem starannie tak, żeby mieścił się w ramach przepisów wszystkich przewoźników, którymi miałem polecieć w niedalekiej przyszłości. Ekwipunek ważył 21,6kg. Bagażu podręcznego nie miałem ze sobą – jedynie aparat-lustrzankę. W celu zredukowania wagi bagażu, postanowiłem, że jedzenie i wodę w całości kupię na miejscu - w Gruzji. Musiałem jeszcze zdobyć walutę gruzińską. I tutaj małe słowo przestrogi: w czasie wyprawy kurs dolara wynosił około 3zł (dzisiaj około 3,80-4,00zł). Należy bardzo uważać, gdzie wymieniamy pieniądze, ponieważ lotniskowe kantory są nastawione na duże zyski. Polskie lotnisko w Warszawie miało niezwykle oszukany kurs, bo za 1 dolara brali aż 3,70zł! Sprzedaż dolara odbywała się za 2,30zł. Pomyślałem, że z 3000zł zniknie mi aż całe 700zł! To ewidentnie za dużo! Zasada jest prosta - wymieniaj tylko tyle, aby wystarczyło ci na taksówkę do Tbilisi, lub ewentualnie na posiłek po przylocie, a resztę pieniędzy lepiej zamienić gdzieś na mieście. Jeszcze lepiej odkupić walutę od kogoś w Polsce, na kilka dni, tygodni przed zaplanowaną wyprawą. Dlaczego podałem dość dużą kwotę 3000zł? Ponieważ zabrałem ze sobą 1000$ amerykańskich. Po ewentualnym wejściu na Kazbek, chciałem przenieść się do Rosji, w celu wejścia na Elbrus. Praktyka okazała się zupełnie inna. Na cały mój pobyt w Gruzji zamieniłem tylko 300$, z czego i tak 100$ mi zostało… A czym lata LOT do Gruzji? W czasie mojej wyprawy leciałem Embraerem 190. To mały samolot wyprodukowany w 2011 roku z 112 miejscami, ale bardzo wygodny, czysty i co najważniejsze robiący pozytywne wrażenie. Ciągle widać, że LOT nie poprawił jakości obsługi pomimo upływu lat - niezmiennie na pokładzie podają tylko Prince Polo i wodę mineralną, podczas, gdy inne linie lotnicze (regularne) podają przyzwoity posiłek. W trakcie rejsu podziwialiśmy piękne burze z góry. Widzieliśmy dziesiątki strzałów w niebo, gdzieś z dala od nas. Byłem zachwycony tym zjawiskiem. Samolot przyleciał do Tbilisi z 15-sto minutowym opóźnieniem, wynikającym z opóźnionego startu. Dla nas każda minuta opóźnienia była na rękę, ponieważ wylądowaliśmy po czwartej rano. I tak nic nie jeździło o tej porze. Pomimo, że jesteś obcokrajowcem, obsługa lotniska wita cię bardzo gorąco, ciesząc się, że odwiedzasz ich skromny kraj. Już w tym momencie poczujesz, że Gruzja jest szczególnym krajem i będzie się działo wiele pozytywnych rzeczy! Polacy przechodzą bardzo szybko i sprawnie kontrolę paszportową. Dosłownie, jakbyś był obywatelem Gruzji. Do paszportu dostajesz trochę większy niż sam dokument mini folder turystyczny z życzeniem, aby ten pobyt był dla ciebie niezapomniany. Po odbiorze bagażu, od razu podchodzą do nas tak zwani naganiacze i proponują taksówkę. O rano warto podjechać do Tbilisi Didube taksówką, ponieważ kosztuje 30 GEL. Jeśli nie będziesz się targować, mogą podwyższyć koszt do 45 GEL, pomimo, że na murze jest napisane: "taksówki do Tbilisi kosztują 25-30 GEL". Wybrałem jedną z nich, bo nie chciało mi się czekać aż trzy godziny do pierwszego autobusu nr 37, który za 0,5 GEL miał pojechać do miasta. Taksówkarz od razu zapytał skąd jestem. Po usłyszeniu słowa ‘Poland’, od razu powiedział: aaaa Lech Kaczyńcki! [nazwisko wymówił przez literę "c"]. Od razu poczułem się lepiej, ponieważ po angielsku zaczął opowiadać o Sakartwelo, czyli Gruzji. Dodatkowo wybrał trasę przez… ulicę Lecha Kaczyńskiego, która tutaj jest oznakowana tak samo, jak tablica z napisem "Wrocław" na autostradzie A4… Miałem wrażenie, że to „najświętsza” ulica w Tbilisi, skoro "musieli" ją oznaczyć największą tablicą, jakich w Polsce używa się do tworzenia drogowskazów z nazwami największych miast... Bardzo się zdziwiłem, że w Gruzji jest taka ulica… Po dotarciu na miejsce taksówkarz podpowiedział, skąd odjeżdżają marszrutki oraz inne taksówki do Kazbegi. PRZYJAZD DO GRUZJI I DOJAZD DO KAZBEGI (STEPANTSMINDA) Po przyjeździe na miejsce, Didube wyglądało jak pobojowisko. Walały się tysiące papierów, opakowań, skrzyń i kartonów. Didube to nie tylko dworzec, ale przede wszystkim wielki targ - w większości warzywny i owocowy. Miejsce odstraszało, jak w komunistycznym, zaniedbanym mieście. Mimo wszystko, czułem się bezpiecznie. Za chwilę zauważył mnie jakiś starszy pan po 70-tce. Przedstawił się jako rodowity mieszkaniec Kazbegi (od 2007 roku Stepantsminda) i zaproponował mi przejazd za… 15 GEL (GEL=lari, czyli waluta Gruzji) do Kazbegi. Od razu się zgodziłem i wsiadłem do jego auta. Powiedział, że jeszcze poczekamy na dwie osoby i pojedziemy. Odpowiadała mi taka opcja, ponieważ cena była wyjątkowo niska. Dodatkową atrakcją miał być postój na zwiedzanie Annanuri i Gudauri. Zastanawiałem się tylko, czy cały kurs jest dl niego w ogóle opłacalny. Najwidoczniej tak, skoro codziennie przyjeżdżał do Tbilisi. W samochodzie czekałem tylko 36 minut. Zyskałem półtora godziny, ponieważ pierwsza marszrutka odjeżdzała po rano. Wcześniejszego środka transportu do Stepantsminda nigdzie nie ma. W trakcie oczekiwania na pozostałą dwójkę, powiedziałem, że gdzieś wyczytałem, że kiedy wsiądziesz do gruzińskiego transportu, to zawsze spotkasz Polaków. Długo nie musiałem czekać. Do kompletu dosiadło się młode małżeństwo z Polski oraz obywatel Korei Południowej. Kierowca jechał spokojnie i przepisowo, więc czułem się zrobił pierwszy przystanek w Annanuri. Znajduje się tu piękny zamek i jezioro dające możliwości fotografom. Na miejscu spotkała nas pierwsza ciekawa sytuacja. Cztery odpoczywające psy od upałów, wyglądały tak, jakby ktoś porzucił cztery martwe psy na ulicę. Na szczęście tylko leżały. Po zwiedzeniu okolicy pojechaliśmy dalej – za Gudauri, gdzie mieści się budowla, w pewnym sensie przypominająca Koloseum. Jest to okrągły, wysoki mur z kolorowymi malowidłami, z półkolistymi wejściami, dającymi wspaniałe widoki na Kaukaz. Odtąd rozpoczynały się naprawdę wysokie góry. Pogoda sprzyjała. Podziwialiśmy ośnieżone góry, które poniżej porastały wyjątkowo zielone trawy. Nie widzieliśmy w ogóle żadnych lasów. Ogrom trawiastych polan i soczysta zieleń wręcz uspokajały człowieka. Od teraz czuliśmy, że jesteśmy gdzieś daleko od cywilizacji i wszelkich jej problemów. W samochodzie szybko powstało hasło: "czym bardziej się wgłębiamy w góry, tym jest piękniej!". Z każdą minutą widoki stawały się coraz bardziej niesamowite! Dodatkową atrakcją okazały się krowy, które na Drodze Wojennej (coś na wzór naszej Zakopianki) leżały na środku pasa ruchu i wcale nie miały zamiaru się stamtąd ruszać. Standardem jest, że krowy chodzą środkiem drogi i kierowca musi je omijać… Dodatkowo jakiś pasterz, mający przypuszczalnie tysiąc owiec, przeprowadzał całe stado przez drogę… Wyglądało, jak wielkie wody lub potężny wodospad bawełny, przelewający się ze zbocza na zbocze. Podziwialiśmy piękny widok, który obowiązkowo musiał być uwieczniony na zdjęciach. Trochę mnie dziwiło, że podobne rzeczy dzieją się na strategicznej drodze, która jest przecież drogą tranzytową pomiędzy Rosją, a Armenią. Cała żywność dostarczana do Armenii jest przewożona tą właśnie drogą. Nie ma innej. Miałem wrażenie, że zwierzęta mają pierwszeństwo i są "święte". Nawet TIR-y z innych krajów czekały na "święte krowy". Za kilka minut zwiedzaliśmy gruzińskie "Koloseum". Widok na góry Kaukazu z "Koloseum" należy do jednych z najpiękniejszych. Po 15min pojechaliśmy już do Stepantsminda. Właśnie tutaj widzieliśmy pierwsze czterotysięczniki. Przecinał je niewielki pas chmur, dodając im jeszcze większego uroku. Obowiązkowo musieliśmy wykonać mnóstwo zdjęć. W drodze widzieliśmy jeszcze czołg stojący gdzieś pod krzakami, po lewej stronie drogi. Dojeżdżam do Gudauri Setki owiec "zalewają" międzynarodową drogę Gudauri - słynne "Koloseum" pokazujące za pomocą malowideł historię Gruzji oraz wspaniałe widoki z tego miejsca. Trawy w czerwcu są soczystozielone, ale wszystkie aparaty firmy Canon serii cztero-, trzy- i dwucyfrowej, z literką "D" na końcu, niestety zieloną barwę odwzorowują jako jesienne odcienie, stąd nie jestem zadowolony ze zdjęć. Jadąc do Gruzji, lepiej zabrać ze sobą inne aparaty, niż wspomniane przed chwilą, żeby uniknąć rozczarowania. WYPRAWA NA KAZBEK W STEPANTSMINDA Na miejscu pożegnaliśmy się z kierowcą i dalej zacząłem rozglądać się po okolicy. Kolejni taksówkarze proponowali podjazd do Tsminda Sameba za 40 GEL. Zapytałem ich o gaz, który teraz był mi najbardziej potrzebny. Nastał moment, kiedy zacząłem kompletować wszystko do wyprawy na Kazbek. Potrzebowałem zapasów jedzenia na 10 dni, na wypadek, gdybym musiał przeczekać w Meteostacji na wypadek załamania pogody. Najpierw poszukałem lokalnego sklepu, gdzie mógłbym zakupić dużo żywności. Wypatrzyłem jakiś szyld z gruzińskimi napisami. Na półkach leżało trochę towaru, a starsza pani liczyła wszystko.... na liczydle. Bardzo podobał mi się klimat tego miejsca… Kiedy zauważyłem gruziński chleb kosztujący zaledwie 70 tetri, czyli 0,7 GEL wziąłem aż 3 bochenki. Czytałem, że jego główną właściwością jest dobry smak oraz wytrzymałość. Można go trzymać luzem przez 7 dni na powietrzu i nadal będzie świeży! Właśnie czegoś takiego potrzebowałem wysoko w górach. Kupiłem "tylko" trzy bochenki, ponieważ na tyle pozwalało mi miejsce w plecaku. Z pewnością zabrałbym z pięć sztuk. Dodatkowo wziąłem kilogram makaronu wyprodukowanego w Iraku, rosyjskie ciastka oraz jakieś mięso konserwowane i czekolady. Za wszystko zapłaciłem nieco ponad 5 GEL. Trochę mało, jak na coś, co miało wystarczyć na 10 dni… Dodatkowo wziąłem gruzińską lemoniadę, którą bardzo polecam. Jej smak jest niepowtarzalny, a i sama butelka przyda ci się na akcję górską, gdy będziesz musiał nosić wodę. Ze sklepu udałem się ponownie do taksówkarzy, z kartką z napisem: არის შესაძლებლობა ყიდვის გაზი? – znaczy to „czy można kupić tutaj gaz?” i zdjęciem butli Coolemana. Jeden z taksówkarzy pokręcił głową i powiedział, że nie ma gazu w całym mieście. Po chwili jednak krzyknął przez całą ulicę i z drugiej strony, inny taksówkarz podszedł do mnie, pokazując, abym wsiadł do jego samochodu. Miał mnie zawieźć do jego domu. Ponoć posiadał mnóstwo gazu turystycznego. Do samochodu wsiadłem bez zawahania. Dojechaliśmy pod jakąś nieznaną mi chałupę z metalową bramą. Za chwilę, zza stodoły, wyłonił się kierowca z butlą gazu Coolemana 445g. Ucieszyłem się i od razu kupiłem ją za 30 GEL. Może duża cena, ale właśnie taka była mi potrzebna i nie chciałem tracić czasu na kolejne poszukiwania. Jeśli przyjechałeś na miejsce później (po i stoją już marszrutki, zapytaj kierowców o gaz. Każdy z nich wozi po kilka butli w bagażniku i nimi handlują. Poczuli biznes i wiedzą, czego nam-turystom potrzeba. Zapłaciłem za butlę i udałem się w kierunku słynnego kościółka. Kierowca zaznaczył jeszcze, że jak będę wracał z wyprawy, abym z powrotem przyniósł mu pustą butlę. Oni je napełniają i ponownie sprzedają. W drodze do Tsminda Sameba przechodziłem przez "dzielnicę" Gergeti. Właśnie tam warto zrobić zakupy w jedynym sklepiku tej części wioski. Ceny są dwukrotnie niższe a i mamy duży wybór towaru. Droga do kościółka jest niezwykle malownicza i piękna. Rzędy gór, osnute niewielką warstwą chmur, z każdym metrem wysokości stawały się coraz bardziej majestatyczne! Co chwilę przystawałem, by wykonać zdjęcie. W drodze nie tylko podziwiałem ogromne góry, które na odcinku 2km wznoszą się aż 3300m do góry, ale przede wszystkim niezwykle ukwiecone polany, które bardzo uspokajają. Chciałoby się, aby ta chwila trwała jak najdłużej. Do kościółka można iść oficjalną drogą, którą jeżdżą taksówkarze (bardzo dziurawa), ale przypomina ona raczej rajd Paryż–Dakar. Lepiej udać się widoczną ścieżką, wydeptaną na zboczu góry, dzięki czemu znacznie skrócimy trasę. Niestety jest bardzo stroma. Wybrałem drugą opcję, ze względu na turystyczny charakter dzikiego "szlaku". Pamiętajmy, że żadna ścieżka nie jest znakowana, dlatego każdą dróżkę można nazywać "szlakiem". We wiosce Stepantsminda Na poziomie Tsminda Sameba TSMINDA SAMEBA, PRZEŁĘCZ ARSHA 2944 m Po długim wysiłku dotarłem do Tsminda Sameba. Podziwiałem widok, który pokazywano w każdym folderze o Gruzji. Rzuciłem plecak na trawę, wyciągnąłem gruziński chleb i lemoniadę. Jedząc mój pierwszy posiłek, rozkoszowałem się wspaniałymi widokami. Spoglądałem w stronę Kazbeku, który z wioski wyglądał powalająco! Zdecydowanie górował nad wszystkim, a swoją bielą przyciągał wielu turystów. Modną trasą stało się podejście do Przełęczy Arsha 2944 m skąd widać ogromny lodowiec Gergeti. Wszyscy nie mający dużych plecaków właśnie tam dochodzili i podziwiali piękny widok. Od każdego mogłeś usłyszeć: "byłem pod lodowcem". W rzeczywistości droga do lodowca była jeszcze daleka… Pod kościółkiem spotkaliśmy kilku Polaków pytających o mój cel wyprawy. Dziwili, że idę na Kazbek... Do przełęczy Arsha podchodziłem powolnym, ale równym krokiem. Plecak ważył 30kg. Strome podejścia odczuwałem za każdym razem. Od przełęczy pod Tsminda Sameba nie wiadomo nawet, którędy iść – żadna ścieżka nie jest oznaczona. Mamy dwie możliwości: można pójść szeroką drogą, która przebiega obok pojedynczego gospodarstwa, przecinając dolinę pomiędzy zboczami, albo od razu rozpocząć podejście zalesionymi grzbietami po prawej stronie na granicy lasów i polan. O ile druga opcja wydaje się bardziej męcząca i trudniejsza, to jednak jest to jedyna właściwa opcja, ponieważ szybko zyskujemy wysokość oraz… idziemy właściwą drogą. Idziemy słabo wydeptanymi ścieżkami w trawie tak, żeby jak najszybciej wejść na zalesiony grzbiet. Pierwsza opcja na początku wygląda bardzo obiecująco, ale droga za gospodarstwem szybko się kończy. Nie osiągając żadnej wysokości, nagle musimy podchodzić po bardzo stromym zboczu, w trawie, która nie trzyma się dobrze podłoża. Wybrałem drugą możliwość, ze względu na widoki i szybkie zdobywanie wysokości. Pożegnałem się z przypadkowo spotkanymi ludźmi i pomału rozpocząłem podejście do przełęczy Arsha. Odtąd, słaba ścieżka, przecinająca niskie krzaki prowadzi w podobnym terenie. Po blisko trzech godzinach dotarłem na przełęcz. Poznamy ją po kamiennym murku, na którym umieszczono biały krzyż. Cała konstrukcja jest górską kapliczką. Drugim znakiem rozpoznawczym jest wypłaszczenie terenu i widok na lodowiec. Pozostały około cztery godziny do zachodu słońca, dlatego rozglądałem się za miejscem noclegowym. Brakowało potoku, czy nawet małego płatu śniegu, z którego mógłbym pozyskać wodę. Jedyne źródło znajdowało się pod kościółkiem, lub w okolicach Saberdze - około godzinę drogi stąd, w kierunku lodowca. Saberdze, to "nieformalne" pole namiotowe, na płaskim terenie, tuż przy potoku, który musimy przekroczyć, przeskakując go. Znajduje się na wysokości około 3000 m Większość ekip zatrzymuje się tutaj, żeby przenocować. Miałem przy sobie dwa litry gruzińskiej lemoniady, więc mogłem spokojnie spać. Z ciężkim plecakiem, nie myślałem zresztą o dalszej wędrówce. Podejście do Tsminda Sameba jest bardzo wyczerpujące z dużym ciężarem. Z przełęczy schodziłem trochę niżej – do zagłębienia, do małej, trawiastej równiny, gdzie mogłem bez najmniejszych problemów rozbić namiot. Polana znajduje się około 150m od przełęczy. Dodatkową atrakcją są liczne, różnokolorowe, wiosenne kwiaty, które ozdabiają całą okolicę. Głównie z tego powodu zatrzymałem się w zagłębieniu, a nie pod Saberdze. Zachód słońca również wynagrodził mi trud wędrówki. Liczne chmury podkreślające piękno szczytów, pozwoliły mi wykonać kilka ciekawych ujęć. Zachwycałem się okolicą. Czułem, że jestem na prawdziwym urlopie z dala od wszystkiego... W drodze na przełęcz Arsha Charakterystyczny krzyż i murek, po którym poznasz, że jesteś na przełęczy Arsha Samotny nocleg na wysokości 2944 m PRZEJŚCIE PRZEZ LODOWIEC I PODEJŚCIE DO METEOSTACJI Przebudziłem się po godzinie rano. Szukałem dalszej drogi na Kazbek. Meteostacja znajduje się na wysokości 3653 m i to był mój cel na dzisiaj. Miejsce, w którym rozbiłem namiot, znajdowało się na wysokości 2944 m Informację o wysokości zdobyłem w terenie, ponieważ na jednym z kamieni wymalowano punkt wysokościowy na czerwono. Za wielkim głazem z ułożoną wieżyczką, zostawiłem część ekwipunku potrzebnego w drodze na Elbrus i w drodze powrotnej do domu. Zapakowałem wszystkie niepotrzebne teraz rzeczy do wielkiego wora na śmieci i ukryłem je pod stertą kamieni za półką skalną. W końcu odciążyłem barki i zyskałem wiele miejsca w plecaku. Od samego rana, nad lodowcem przewalały się chmury, zasłaniając trasę przejścia. Nie mogłem popatrzeć dokładnie, którędy przebiega szlak, lub chociaż umownie wyznaczony jego przebieg. Po szybkim śniadaniu poszedłem dalej – w stronę lodowca. Ścieżka pomału prowadzi na wysokość 3000 m gdzie docieramy do bazy namiotowej. Niestety, dookoła leży mnóstwo śmieci. Większość ekip zatrzymuje się tu i rozbija namiot. Spałem nieco wcześniej - na przełęczy Arsha, dlatego nie żałowałem swojego wyboru. Punkt, gdzie większość ekip rozbija namioty, jest położony na wysokości około 3000 m i nazywa się Saberdze. Zazwyczaj jest pierwszym przystankiem w drodze na Kazbek. Na miejscu widzimy dość duży, płaski teren, z pojedynczymi głazami i kamieniami, z dostępem do wody. Z ziemi wystaje rura, więc mamy ułatwione zadanie napełniania butelek. Uwaga! Woda nie nadaje się do bezpośredniego spożycia. Najpierw musimy ją przegotować, ponieważ wiele razy zdarzały się jedno-, lub dwudniowe zatrucia. W pobliżu, od roku 2018, widać drewniane schronisko, hostel (?), gdzie można przespać się w bardziej komfortowych warunkach. Niestety cena noclegów jest bardzo droga i raczej nieakceptowalna na polską kieszeń. We wrześniu 2019 roku za nocleg trzeba było zapłacić aż 100 EUR/noc w wieloosobowym pokoju! Cena piwa to aż 20 GEL (ok. 40zł). Nawet schroniska na Mt. Blanc tyle sobie nie życzą a są uważane za bardzo drrrogie! Obiekt nazywa się AltiHut. Przed wspomnianą bazą czekało mnie jeszcze przejście przez rwący potok-rzekę, o którym tyle przeczytałem. Wiele ekip opisywało ten krótki etap, jako trudny, ze względu na poszukiwanie miejsca do bezpiecznego przekroczenia mocnego nurtu rzeki. Dodatkowo odradzano czerwiec ze względu na roztopy i dodatkową ilość wód z nimi związaną. Trochę dziwiłem się wszystkim przeczytanym opiniom, ponieważ niecałe 10m dalej, idąc w górę potoku od wydeptanej ścieżki, szybko znalazłem przejście po kamieniach. Nurt był rzeczywiście silny i z pewnością porwałby człowieka. Po kamieniach przechodziłem z ciężkim plecakiem. Kiedy jest więcej osób, warto przerzucić go przez rzekę i przechodzić na lekko – będzie znacznie bezpieczniej. Za potokiem otwiera się ogromna przestrzeń moreny bocznej lodowca. Morena boczna, to najbardziej skrajna część lodowca, czyli "wysypisko" kamieni i głazów, które on utworzył poprzez jego regularne przemieszczanie się z prędkością kilku metrów na rok. Topniejący lodowiec uwalnia uwięzione w nim kamienie i głazy, tworząc "gruzowisko" lub gołoborze. Ten odcinek we mgle może być najtrudniejszą częścią w drodze do Meteostacji. W terenie jest całkowicie bezpiecznie, ale wszystko wygląda podobnie… Łatwo można zgubić trasę. Dookoła widać jedynie mnóstwo pojedynczych płatów śniegu i usypisk kamieni. Warto wypatrywać wąskiej ścieżki, wydeptanej gdzieś pomiędzy kamieniami. Wędrując przez około godzinę, ciągle widziałem to samo. Krajobraz w ogóle się nie zmieniał. Łatwo pobłądzić, gdy nie mamy widoczności. Morena boczna słynie z mgieł, dlatego warto zaczynać wcześnie rano. Mi wędrówka przypadła właśnie we mgle. Ułatwiłem sobie wyszukiwanie odpowiedniej trasy, rozglądając się za krótkimi fragmentami wydeptanych ścieżek. Łączyłem je w całość. Po pokonaniu moreny doszedłem do wielkiego płatu śnieżnego, który rozpoczyna drogę wejścia na lodowiec. Blisko 30min potrzebowałem, aby dostać się na granicę moreny bocznej i lodowca. Długim, ale niezbyt nachylonym zboczem, ścieżka bezbłędnie doprowadza pod lodowiec. Trasa wydawała mi się bardzo bezpieczna. Wystające kamienie spod płatów śniegu świadczyły o braku szczelin lodowcowych. Samo wejście na lodowiec również nie groziło wypadkiem. Droga przejścia była bardzo czytelna. Pomimo, że widziałem mnóstwo szczelin na lodowcu, to nie bałem się, ze względu na ich widoczny i jasny przebieg. Tworzyły dwa potężne skupiska, pomiędzy którymi trzeba przejść. Dodatkowo środek lodowca jest przecięty potężnymi szczelinami, tworzącymi równoległe linie, jak gdyby ktoś wydrapał je wielkimi pazurami. Zalecana trasa przez lodowiec przebiega pomiędzy skupiskami szczelin. Najbardziej martwiłem się o przejście z lodowca na drugą stronę – w stronę schroniska. Moje obawy również szybko zostały rozwiane. Odpowiedni punkt tworzą dwa usypiska ziemi i kamieni, gdzie ścieżka wręcz intuicyjnie nakazuje iść tylko tamtędy. Nawet nie spostrzegłem, kiedy lodowiec się skończył. Teraz szedłem w kamienistym terenie po jego drugiej stronie. Ponownie jesteśmy na morenie bocznej. Odtąd wpadnięcie do szczeliny nam nie grozi - przynajmniej do Meteostacji. Pomimo, że widać "schronisko" na wyciągnięcie ręki, to trzeba skręcić mocno w lewo i w całości obejść strome zbocze, które widać przed tobą. Wyraźna ścieżka właściwie poprowadzi do celu. Szlak jest bardzo sypki, dlatego umęczymy się trochę bardziej podczas nieplanowanych poślizgów na kamieniach. Charakterystyczne szczeliny lodowcowe, kiedy idziemy do Meteostacji Zejście z lodowca na morenę prowadzącą do Meteostacji METEOSTACJA Dotarłem do Meteostacji. Można powiedzieć, że wszedłem od zakrystii. Trochę naszukałem się wejścia do budynku, ponieważ nie wiedziałem, czy w ogóle to "schronisko" jeszcze funkcjonuje. Wejście znajduje się od strony kolorowo pomalowanej ściany. W środku nie ma wody ani prądu, dlatego trzeba wyciągnąć czołówkę i świecić w korytarzu. Obiekt jest starą i poczciwą konstrukcją z 1939 roku i raczej nic od tamtego czasu się nie zmieniło... Wszystko jest stare, a ściany przypominają te z najmroczniejszych horrorów. Obsługa schroniska znajduje się za trzecimi drzwiami, po lewej stronie. Za nocleg życzą sobie 30 GEL. Wpisujemy się na listę gości i dostajemy kartę pobytu. Zdziwicie się, gdy na 30 wpisów zobaczycie 28 napisów POL… Według agencji turystycznej Mountain Freaks aż 70% wypraw to Polacy. Na drugim piętrze znajdziemy kuchnię, gdzie można palić gaz i przygotowywać posiłki. Wodę nabierzemy z rury, która jest wbita do śnieżnika (wieczny płat śniegu) po lewej stronie, z tyłu schroniska na zewnątrz. W drugiej połowie czerwca nawet w nocy woda wypływa już nieprzerwanie. Zamarza jedynie okolica, przez co jest bardzo ślisko. Tworzy się lodowisko. Właśnie tam uzupełniałem swoje zapasy wody. Pamiętajmy, że Meteostacja nie jest schroniskiem, a jedynie schronem! Nie oczekujmy wygodnych łóżek i zadbanych pokoi. Śpimy w szarych, surowych pomieszczeniach z drewnianymi pryczami. Od roku 2018 na miejscu działa mała kuchnia, gdzie za wysoką cenę możemy kupić obiad, piwo lub przekąski. Obiad kosztuje aż 78 GEL, czyli blisko 160zł! Piwo, to koszt 18 GEL, czyli około 37zł! Dowiedziałem się od miejscowych przewodników działających w agencji Mountain Freaks, że obiady są niskiej jakości i można się nawet rozchorować. Za tak wysoką cenę, ewidentnie nie polecam... W pokojach albo nie ma łóżek, albo są – z drewna, pokryte metalową siatką, przez co się zapadasz. Widok "niezwykłych" ścian, jak z horroru, dodaje odpowiedni klimat temu miejscu. Przy odrobinie szczęścia znajdziesz nawet dużo gazu (ja znalazłem 3 butle Coolemana po 445g każda). Zupełnie sam wybrałem pierwszy pokój od drzwi wejściowych. Niestety w tym pomieszczeniu najbardziej wiał wiatr, a okna wydawały przy tym bardzo donośny dźwięk (gwizd). Nieplanowanie, przez kolejne cztery dni, przypadło mi tu nocować, ze względu na niesprzyjającą pogodę. Pierwszego dnia pomimo, że niebo w ogóle nie chmurzyło się, wiatr powalał człowieka na ziemię już za drzwiami wejściowymi. Kolejnego dnia do mojego pokoju przybyło trzech Gruzinów. Od razu gratulowali mi śpiwora puchowego. Pytali się skąd jestem. Oni czekali już od trzech dni na poprawę pogody. Czwartego dnia niebo zrobiło się bezchmurne, ale pokój ciągle rozświetlały jakieś błyski. Od czterech dni na połowie powierzchni nieba strzelały pioruny międzychmurowe, a na drugiej połowie świeciły gwiazdy. Wszystkie ekipy zdecydowały się wyjść na szczyt. Pioruny nie były straszne, ponieważ po godzinie rano przechodziły gdzieś dalej, za górę Kuru 4070 m Wygasały, pozostawiając całkowicie bezchmurne niebo. Jako jedyny z całego schroniska nie zdecydowałem się na wyjście. Zatrzymały mnie dwie rzeczy: widok chmur cirrus spissatus i średnia poranna temperatura była znacznie wyższa niż podczas poprzednich dni. Co to oznacza? Nawet nie ujrzymy wschodu słońca i bardzo szybko powstaną chmury. Po trzech godzinach wszystkie ekipy zawróciły. Była dopiero rano, a wszyscy już urzędowali w Meteostacji… Obserwowanie zjawisk pogodowych i zapisywanie zebranych danych każdego dnia od 2000 roku, nie poszło na marne. Zajmuję się tym hobbistycznie, ale tą wiedzę łączę z górami, aby nie mieć przykrych niespodzianek, jak wszystkie, pozostałe ekipy. Szybko zauważyłem kolejną prawidłowość. W okolicach Kazbeku, codziennie po godzinie wszystkie chmury zanikały, pozwalając podziwiać piękny zachód słońca, a raczej pięknie podświetlone, rozpadające się chmury. Dziwiłem się, że każdego dnia powstawał tylko jeden ich rodzaj! To cumulus congestus (ewentualnie pileus) – wysokie chmury kłębiaste, mające kilka kilometrów wysokości, zasłaniające wszelkie widoki. Nawet zanikały o tej samej porze – po godzinie Cumulus congestus występuje tylko wtedy, gdy powietrze jest dość lub bardzo wilgotne oraz energię ze światła słonecznego. Gdy słońce tylko zachodzi, chmury szybko zanikają. Stąd bezchmurne noce mogą być bardzo zdradliwe. Trzeba znać więcej zagadnień pozwalających podjąć właściwą decyzję o ataku szczytowym. Cała sztuka polega na tym, żeby wyjść w nocy i określić, czy za dnia powstaną niechciane cumulus congestus… Myślę, że to chyba najtrudniejsza część całej wyprawy. Przewodnik gruziński mówi, że najlepiej wychodzić o w nocy, ponieważ na plateau mamy wschód słońca i dzięki niemu jest względnie ciepło. Ja jednak miałem inną wersję wydarzeń… Twardo trzymałem się wersji, że na szczycie trzeba być w godzinach – rano, ze względu na chmury orograficzne (chmury powstające w obrębie szczytu, na wskutek rozprężania się powietrza za wierzchołkiem góry), które bardzo szybko powodują, że szczyt spowija się "czapką". Wolałem na plateau trochę pocierpieć z powodu chłodu i mieć piękne widoki, niż mieć ciepło i „spalić” wejście na szczyt – czytaj: nie mieć widoków. Postanowiłem, że z Meteostacji wyjdę o w nocy, gdy tylko stwierdzę, że cały dzień nada się do ataku szczytowego. Dodatkowo nie polecam spać w namiocie obok budynku Meteostacji, w celu zaoszczędzenia "trochę grosza". Za nocleg w namiocie również musimy zapłacić (około 15 GEL), a z racji tego, że w sezonie dużo ludzi idzie załatwiać swoje potrzeby do zewnętrznych toalet (nie ma innych), tworzą się kolejki. W okolicach schronu często wieje silny wiatr, więc mało kto chce czekać na swoją kolej i marznąć. Z tego powodu w najbliższej okolicy może śmierdzieć fekaliami... Druga kwestia, to jezioro śmieci. Niestety we wcześniejszych latach Gruzini nie znosili swoich śmieci, tylko utworzyli w pobliżu wielkie jezioro odpadków. Możemy zobaczyć tam mnóstwo puszek, plastików, itp. rzeczy... Z pewnością nie chcemy mieć widoku na takie "atrakcje"... Charakterystyczny budynek Meteostacji od strony wejściowej Chmury cumulus congestus wieczorową porą Rozległy widok z Meteostacji i chmury cumulus congestus. To one przykrywają widoki na cały dzień Gruzini przebywający ze mną w pokoju poddali się po trzecim dniu. Po nieudanym ataku szczytowym zeszli w dół. Zostałem tylko sam w schronisku. Właściciel nawet przychodził zaglądać, czy wszystko u mnie w porządku ze zdrowiem. Wszystko było jak najbardziej OK – miałem zapasy, więc czekałem dalej. Kilka godzin później zaczęły podchodzić inne ekipy do kolejnego ataku szczytowego. Wśród nich znalazła się czwórka zawodowych polskich żołnierzy. Szybko znaleźliśmy wspólny język i umówiliśmy się na atak szczytowy w nocy. Postanowiliśmy wyjść o w nocy – godzinę przed pierwszymi przewodnikami. W pokoju opowiedziałem im wiele rzeczy o chmurach, na co trzeba zwracać uwagę oraz, jak rozpoznawać, czy nocne, bezchmurne niebo będzie zapowiedzią bezchmurnego szczytu. Chłopaki byli bardzo zmęczeni podejściem do schroniska z ciężkimi plecakami. Im również do gustu przypadł klimat Meteostacji. Do godziny przepakowywali się, a później spali. Po godzinie wyruszyliśmy na aklimatyzację. Założyliśmy, że pójdziemy w kierunku plateau, idąc przez dwie godziny do góry, a później wracamy. Ominęliśmy charakterystyczne punkty takie, jak: biały krzyż, czarny krzyż i sypiąca się ściana kamieni. Doszliśmy do poziomu 4048 m Ten punkt można nazwać drogą wyjściową na rozległe plateau. Po godzinie dotarliśmy do schroniska i szykowaliśmy się do nocnego wyjścia. Dodatkową niespodzianką okazała się grupa trzech Polaków, którzy przez trzy dni czekali na dobrą pogodę i się jej nie doczekali. Podarowali mi całą reklamówkę jedzenia, co uzupełniło moje zapasy, dzięki czemu mogłem jeszcze dłużej przeczekiwać niepogodę. Ekipa wyglądała na bogatą, ponieważ miała mnóstwo liofilizatów, miodów, przysmaków i batonów. Dodatkowo wynajęli konia do transportu bagaży i spali w hotelach… ATAK SZCZYTOWY Wstaliśmy o w nocy. Wszyscy nastawiliśmy się na wymarsz o godzinie w nocy. Żołnierze pilnowali każdej minuty, żeby się nie spóźnić. Z racji wykonywanego zawodu, wiedziałem, że w końcu są osoby, na które mogę liczyć pod względem punktualności. Bardzo nie lubię grzebania się i poślizgów. Ja również twardo trzymałem się naszego planu. Co ciekawe, właściciel schroniska włącza agregat prądotwórczy w godzinach oraz na czas wyjścia ekip po w nocy. Bardzo fajnie, ponieważ korytarz jest oświetlony i nawet niektóre pokoje. Wszystkie ekipy wychodzące na szczyt ugadały się, że wyjdą o w nocy. Tylko my wyszliśmy punktualnie co do minuty o w nocy – reszta miała spory poślizg… Cieszyłem się, że miałem żołnierzy w ekipie, ponieważ są oni nauczeni punktualności i bardzo dobrze wiedzą, co oznacza każda minuta spóźnienia. Chłopaki gotowali jedzenie na zewnątrz obiektu, ponieważ mieli kuchenkę na benzynę. Niestety "produkowała" mnóstwo dymu. Zaletą takiej kuchni zdecydowanie jest szybkość gotowania i dostępność paliwa. Żołnierze ustanowili mnie kapitanem drużyny ze względu, na znajomość pogody i rozgryzienie góry Kazbek pod względem jej zmienności. Równo o godzinie w nocy rozpoczęliśmy nasz atak szczytowy. Dlaczego wyszliśmy o w nocy, a nie o pierwszej, jak wspominałem wcześniej? Dlatego, że założyliśmy wędrówkę żołnierskim tempem. Dużo mogliśmy nadrobić. Gdybym szedł z innymi ludźmi, poszedłbym o godzinie w nocy. Dodatkowo wczoraj żołnierze podchodzili do Meteostacji i jeszcze wyszli na aklimatyzację. Musieli mieć choć trochę czasu na sen. Na początku przekroczyliśmy lodowisko pod rurą, skąd nabieraliśmy wodę. Dalsza wędrówka odbywała się po śnieżno-skalistym zboczu w drodze do białego krzyża. Dotąd nie występują żadne trudności – jedynie trzeba uważać na wyjeżdżające kamienie spod stóp. Po chwili usłyszałem spadające kamienie, jakąś lawinę skalną. Krzyknąłem: uwaga lecą kamienie! 15m dalej, za małym zboczem, dokładnie na naszej ścieżce zatrzymała się sterta kamieni. Nawet gdybyśmy stali na drodze ognia, nic by się nie stało, ponieważ kamienie powoli osuwały się po śnieżnym zboczu. W drodze od białego do czarnego krzyża również nie napotkamy żadnych trudności. Wyraźna ścieżka prowadzi do celu. Idziemy śnieżno-skalnymi równinami. Na tym odcinku nawet wyjeżdżające kamenie spod nóg, nie stanowią żadnego zagrożenia, ponieważ pokonujemy bardzo niewielką różnicę wysokości. Za czarnym krzyżem trasa prowadzi pod bardzo długą, sypiącą się ścianą skalną. Zaczyna się ona na wysokości 3900 m a kończy gdzieś około wysokości 4100 m Nie ma znaczenia, o jakiej porze będziemy tędy przechodzić. Kamieni nie wiąże śnieg, ani lód. Co chwilę spada kilkanaście, kilkadziesiąt kamieni na sekundę! Mimo wszystko nie czuliśmy zagrożenia, ponieważ ścieżka prowadziła po lewej stronie moreny bocznej lodowca, co oznacza że kamienie miały jeszcze do pokonania nieckę - takie zagłębienie terenu. Rzadko, który kamień docierał do zbocza prowadzącego do niecki, znajdującej się po przeciwnej stronie. Spadające fragmenty góry musiałby dotrzeć do zagłębienia i dodatkowo wtoczyć się pod pochyłe zbocze, którym szliśmy. Teren uznaliśmy za całkowicie bezpieczny, bo cały czas szliśmy lewą stroną, z dala od kamieni. Na całej trasie trzeba jedynie uważać na jedną dziurę w skalnym podłożu, gdzie z pewnością może wpaść cała noga. Kiedy przechodziliśmy wzdłuż długiej i wysokiej, sypkiej ściany, dźwięk spadających kamieni nie milkł nawet na chwilę. Za ostatnią ścianą, na szlaku, na śniegu, leży fragment seraka, który kiedyś się oberwał. Tutejszy serak jest dużą bryłą błękitnego lodu, leżącą dokładnie na naszej trasie. W nocy nie widać z jakiego zbocza lub grani mógł odpaść tak wielki fragment lodu, ale za dnia zrobi na was ogromne wrażenie! Odtąd rozpoczynamy długie podejście na plateau. Długim i rozległym lodowcem idziemy do góry aż do samej, bezimiennej przełęczy, położonej na wysokości 4450 m Nie widać nawet konkretnej ścieżki, ale kierowaliśmy się tak, żeby iść w zagłębieniu lodowca, a jednocześnie skręcać ku prawej stronie. Na przełęczy pozostało około pół godziny do wschodu słońca. Niebo rozpoczynało się rozjaśniać, wiał silny wiatr, przez co szybko traciliśmy ciepło. Z tego powodu zabrałem więcej ubrań. Żołnierze poszli bardziej „na lekko”, dlatego utworzyliśmy dwie grupy – każda do swojego tempa, aby wszyscy mogli utrzymać ciepło. Ciągle brakowało trudności technicznych, a nawet szczelin. Jedyne, co musieliśmy zrobić, to koncentrować się na trasie, żeby trafić na szczyt. Nie widzieliśmy go z żadnej strony. Znałem teren, stąd powstały dwie wersje: pójdziemy przez zachodni wierzchołek, albo obejdziemy go u stóp góry i rozpoczniemy długi, ale bezpośredni atak szczytowy. Wybraliśmy drugą opcję. Zanim wyruszyliśmy dalej, zrobiliśmy 10min przerwę na odpoczynek i zjedzenie czegoś dobrego. Obchodziliśmy pierwszy ze szczytów dolną częścią lodowca, utrzymując stałą wysokość, aż dotarliśmy do stromego podejścia. Zachodni wierzchołek widziałem bardzo dobrze. Przecinała go dość spora szczelina. Wybierając pierwszą wersję, musielibyśmy przekraczać dość duży serak i wielką rozpadlinę na śnieżnej grani. Na stałej wysokości, równej wysokości przełęczy – 4450 m szliśmy tyle, aż miniemy serak i szczelinę wysoko ponad nami oraz zobaczymy większe zbocze góry, za którym miał być wierzchołek Kazbeku. Szczyt jeszcze długo pozostawał w ukryciu. Wyjście ponad poziomem 4000 m Niesamowity wschód słońca Tymczasem wschodziło słońce… Spoglądaliśmy na chmury. Ponad ich poziom wystawały góry: Elbrus i Uszba – dwa bardzo charakterystyczne szczyty. Dodatkowo jakaś inna, nieznana nam góra „walczyła” z chmurami o utrzymanie się na widoku. Całe niebo było bezchmurne i mocno niebieskie. Cieszyliśmy się, ponieważ widzieliśmy, jak słońce oświetla chmury od góry, tworząc piękną grę kolorów. Dodatkowo przez przełęcz 4450 m przechodziła pojedyncza duża chmura, dodając kolorytu otoczeniu. Słońce aktualnie oświetlało wierzchołki najwyższych szczytów. Żywo pomarańczowe barwy chmur i lodowców przyczyniły się do kolejnej przerwy. Koniecznie musieliśmy zrobić dużo zdjęć. Jak tu jest pięknie! Po dłuższej serii zdjęć, skręciliśmy o 90° w prawo. Zaczęliśmy podchodzić bardzo stromym zboczem w stronę szczytu. Żadnych trawersów. Linia prosta i do góry. Żołnierze szli dwójkami do góry. Ja wchodziłem jako pierwszy, poszukując dalszej drogi. W pewnym momencie zauważyłem piękny uskok lodowcowy, który musieliśmy przekroczyć w poprzek. Z jego poziomu wyłania się słynne podejście podszczytowe, o nachyleniu około 45°. Tuż przed nim, wchodzimy na śnieżną przełęcz z nawisami, gdzie ciągle wieje wiatr. Kilka metrów pod nią wykopałem czekanem małe siedzisko. Czekałem na ekipę. Kiedy podeszli w miarę blisko, wyruszyłem dalej – na najbardziej strome zbocze całej trasy. Dodatkowo zobaczyłem widmo Brockenu. Obowiązkowo zrobiłem zdjęcie. Na Kazbeku "zaliczyłem" moje ósme widmo w górach. Od teraz stawiałem kilkadziesiąt kroków i przerwa. Kilkadziesiąt kroków i postój. Z powodu zacienionego podejścia i silnego wiatru, najbardziej odczuwałem chłód. Podejście jest męczące, ale nie trudne. Nie wolno się rozluźnić, ponieważ za nim znajduje się drugi śnieżny i stromy stok, będący jednocześnie drogą na szczyt. Wymaga dokładnie tyle samo sił, co pierwsze nachylenie terenu. W internetowych relacjach zawsze czytamy o 50-metrowym, wyrypiastym podejściu, ale to nieprawda. Cały odcinek składa się z dwóch zboczy, po około 30m. Dopiero teraz mogłem powiedzieć – jestem na szczycie! Cieszyłem się, ponieważ widok naprawdę wgniatał w ziemię! Teraz podziwiałem chmury cumulus congestus z góry, co jest bardzo rzadkim widokiem! Dodatkowo druga część terenu (zachodnia) pozwalała podziwiać inne góry. Na szczycie stanąłem 24 czerwca 2014, o godzinie rano gruzińskiego czasu. Wczesnoporanne słońce pozwalało cieszyć się krystalicznie czystym niebem. Widok nad chmurami najbardziej przyciągał wzrok, dlatego właśnie tam zrobiłem najwięcej ujęć. Usiadłem na szczycie i podziwiałem, podziwiałem, podziwiałem… Za 20min wszedł gruziński przewodnik, który cały czas szedł za naszą ekipą. W dniu jutrzejszym miał wyprowadzić dziewczynę na szczyt. Za kolejne 20min na wierzchołek Kazbeku weszli żołnierze. Wyciągnęli flagę Polski i fotografowaliśmy zdobycie góry. Staliśmy na razie w czwórkę. Jeden z żołnierzy jeszcze walczył z samym sobą. Wchodził jak pająk – na kolanach. Słyszeliśmy go, co mówił, stąd wiedzieliśmy, że wszystko jest OK. W takiej pozycji podchodził jeszcze przez około godzinę… Gruziński przewodnik zrobił sobie z nami zdjęcie i z flagą Polski. Pytał nas o różne szczegóły: skąd jesteśmy, jak nam się podoba w Gruzji, itp. Przewodnik zapytał nas jeszcze o możliwość przesłania mailem zdjęć ze szczytu, kiedy dotrzemy do domu. Zgodziłem się. Po 50min spędzonych "u góry", rozpoczęliśmy zejście, ponieważ żołnierze mieli lżejszy ubiór. Czwarta osoba, wspinająca się na kolanach, szła z innymi, którzy jeszcze tego dnia zdobywali Kazbek. Chłopaki uzgodnili, że będą czekać na kolegę na przełęczy – tam, gdzie nie wieje mocny wiatr. Najważniejsze, że czuł się dobrze i miał wolę wejścia. Jego kompani nie zostawiliby go, ale on sam powiedział: "schodźcie, bo się wychłodzicie, a ja pójdę za innymi i spotkamy się na przełęczy". Na trasie nie przekraczaliśmy żadnych urwisk, ani szczelin. Pewnie gdzieś były, ale w czerwcu warstwa śniegu jest bardzo gruba i mocno zmrożona. Widząc, jak wygląda teren, przystaliśmy na jego prośbę. Za nim podchodził jeszcze inny pan w zielonej kurtce. On również pochodził z Polski. Miał wielkie obawy przed kopułą szczytową, ponieważ czytał o bardzo stromym podejściu, a on się nigdy nie wspinał i bał się odpadnięcia od ściany. Szybko naprostowaliśmy jego myśli, ponieważ Kazbek, to nie żadna ściana, z której można odpaść, ale raczej podwójne, strome podejście. On również wchodził jak pająk – na czterech – dlatego dodawaliśmy mu otuchy, żeby nie rezygnował, a dalej parł do przodu, bo szkoda byłoby zmarnować okazję do wejścia na górę. Rozległa przełęcz na wysokości 4450 m - we mgle raczej na pewno zgubimy drogę... Ogromne przestrzenie - dobre przygotowanie na temat ukształtowania terenu przyda się już przed wyjazdem... Idziemy w stronę szczytu Strome podejście powyżej 4700 m Ostatnie, ale najbardziej męczące podejście - kopuła szczytowa Na szczycie DROGA POWROTNA ZE SZCZYTU DO METEOSTACJI PRZEZ LODOWIEC W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze dwóch Czechów po 50-tce, którzy również wchodzili na Kazbek. Mieli rozbity namiot na plateau na wysokości 4400 m Zbudowali potężny, śnieżny mur, ponieważ przez ostatnie 4 dni wiały silne wiatry. Zbudowali naprawdę dobre schronienie. W końcu doczekali się swojego wyjścia. Im również powiedzieliśmy gdzie iść, i że naprawdę warto, bo dzisiaj widoki są niepowtarzalne. Od plateau słońce zaczęło bardzo szybko nagrzewać śnieżne powierzchnie. Powyżej 4000 m powstał nawet wodospad! Zrobiło się bardzo gorąco, a ciepło oddawane przez białe powierzchnie, powodowało, że w rejonach podszczytowych tworzyły się chmury. Ekipy, które na szczyt wchodziły dwie godziny później, nie miały żadnych widoków z wierzchołka głównego. Konwekcja i rozprężanie mas powietrza opływających szczyt, powodowało, że tylko jego rejon spowijały chmury kształtem przypominające czapkę… To właśnie był główny argument, który przemawiał za mną, żeby marznąć na plateau, ale mieć widoki… Całe wejście na szczyt zajęło mi 5h 26min od Meteostacji, a chłopakom 5h 57min. Inne ekipy potrzebowały więcej niż 7h. Wiedzieliśmy to, ponieważ spotkaliśmy się w schronisku i opowiadaliśmy o naszych wejściach oraz emocjach. Dalsze zejście od plateau do Meteostacji (miejscowi nazywają schron Bethlemi Hut) upływało spokojnie. Cały czas poświęcałem na fotografowanie trasy przejścia i podziwianie pięknych panoram. Dopiero teraz mogłem dostrzec, jak ogromny jest lodowiec, z którego oberwał się serak leżący na szlaku. W pobliżu widać nawet dwie bryły, ale druga z nich leży nieco dalej od trasy. Po lewej stronie, z dala od ścieżki, znajduje się również ogromny lej, a raczej dziura, do której ktoś nawet podszedł. Naprawdę robi wielkie wrażenie! W okolicach ściany skalnej nasłuchiwaliśmy spadających co chwilę kamieni. Rozebraliśmy się do krótkich koszulek, ponieważ słońce niesamowicie grzało. Do schroniska dotarliśmy o godzinie Cieszyliśmy się z sukcesu, a w szczególności z niepowtarzalnych widoków. Były nieprzeciętne! W schronisku spotkaliśmy parę Słowaków, którzy mieli obawy, czy w ogóle iść na szczyt. Opowiedzieliśmy im naszą historię, o tym jak przebiega trasa, oraz o tym, jakie są trudności na trasie. Zachęciliśmy ich do wyjścia w góry, ponieważ szkoda by było, gdyby tyle przyjechali i później podeszli, tylko po to, żeby się zawrócić. Poczuli się zachęceni i jak się dowiedzieliśmy, za cztery dni weszli na Kazbek. Na zewnątrz gotowaliśmy jeszcze obiad, aby uzupełnić wszelkie kalorie. Każdy, kto tego dnia wyruszył ze schroniska, wszedł na szczyt i mógł cieszyć się pięknymi przeżyciami oraz widokami. Szklane zejście ze szczytu (tędy nie schodzimy, jeśli wybierzemy drogę okrężną) Zejście z rozległej przełęczy na wysokości 4500 m Serak leżący na szlaku Żmudna droga powrotna przez lodowiec - tutaj najbardziej "pali" słońce POWRÓT Z METEOSTACJI W Meteostacji postanowiliśmy, że śpimy tylko przez trzy godziny i rozpoczniemy zejście do bazy namiotowej przed potokiem (patrząc od strony góry Kazbek). Po południu chmur na niebie przybywało. Niebieskie niebo gdzieś zniknęło. Co chwilę padała krupa (opad podobny do kulek styropianu powstający zazwyczaj w temperaturach 0°C - +2°C), a poniżej deszcz i śnieg. W drodze powrotnej przez lodowiec z dwoma skupiskami szczelin, szliśmy we mgle. Przez 5 dni pobytu w schronisku zauważyłem, jak wiele ubyło pokrywy śnieżnej. Całe podejście do Meteostacji pokonywałem w białym puchu, a teraz wędrowaliśmy po skałach i kamieniach… Z lodowca również znikała pokrywa śnieżna… Niesamowite, jak szybko "zima" ustępowała miejsce wiośnie! Przyszedł czas na morenę boczną, gdzie łatwo można pobłądzić. Jako, że cały czas utrzymywały się mgły, wiedziałem, że będzie znacznie trudniej niż wtedy, gdy samemu podchodziłem do Meteostacji. Szukanie właściwej drogi trwało godzinę. Trzymaliśmy się fragmentów wydeptanych, licznych ścieżek, i tak pomału dochodziliśmy do bazy namiotowej. Zieleń traw i mnogość kwiatów wręcz męczyła wzrok! Czuliśmy, że nagły przeskok z surowych i lodowcowych gór do kolorowego świata, po prostu powodował zmęczenie oczu. Nasz wzrok przyzwyczaił się do odbierania tylko trzech barw: niebieskiego nieba, brązowych skał i białego śniegu. Przyznam, że było to dziwne uczucie, ponieważ nigdy tak nie miałem, żeby piękne kolory wiosny powodowały przeciążenie oczu… Polana na której staliśmy, to Saberdze, czyli miejsce, gdzie większość ekip rozbija namioty. Żołnierze zostawili pod jedną ze skał depozyt, dlatego teraz szukali go, żeby zabrać swoje rzeczy. Nawet pomyśleliśmy, że skoro nie zdecydowaliśmy się na nocleg w Meteostacji, to wyśpimy się tutaj. Piękna przyroda wręcz zachęcała, żeby odpocząć, ale jeden z kompanów nagle rzucił hasło: "idziemy do Kazbegi!". Zgodziliśmy się i dalej schodziliśmy w kierunku zielonych polan. Rwący potok przekroczyliśmy z łatwością. Po około półgodzinnej wędrówce zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie po raz pierwszy rozbiłem namiot. Teraz ja poszedłem po swój depozyt ukryty za półką skalną. Zostawiłem około 7kg rzeczy. Plecak ponownie zrobił się bardzo ciężki. Nie bez powodu na każdej wyprawie zyskuje on miano "za ciężkiego dziada". Do tego momentu padał deszcz, ale czym niżej schodziliśmy, tym pogoda wydawała się przyjemniejsza. Zachwycaliśmy się mnogością barw kwiatów oraz wspaniałym, zielonym otoczeniem. Ponownie zobaczyłem kamień z namalowanym punktem wysokościowym 2944 m Pomyślałem, że tutaj rozbiję namiot i następnego dnia zejdę do Kazbegi. Patrząc z drugiej strony: skoro wszyscy razem postanowiliśmy, że schodzimy do wioski, to chciałem koniecznie dotrzymać słowa. Plecak dawał się we znaki, ponieważ co kilkanaście metrów musiałem przystawać i odpoczywać. Żołnierze mieli znacznie lżejszy sprzęt, tylko dlatego, że kończyli swoją przygodę, a ja w planach miałem jeszcze Elbrus. Na Przełęczy Arsha 2944 m zrobiliśmy widokowy odpoczynek. Stąd dalej – drogą grzbietową – rozpoczęliśmy kolejny etap schodzenia. Podziwialiśmy kwitnące azalie ozdabiające zbocza. Odtąd z nami schodzili również inni turyści, którzy przychodzą na przełęcz Arsha, by zobaczyć lodowiec. Przełęcz jest dostępna dla każdego, ponieważ na szlaku nie występują żadne trudności. Nawet spotykaliśmy polskie matki z dziećmi. Ich pociechy z pewnością miały jedne z najpiękniejszych wakacji. Będą miały co wspominać. Przy tablicy edukacyjnej widocznej trochę powyżej ostatnich krzaków, położyłem się na ziemi. Za ciężki dziad mnie dosłownie zajeżdżał. Uznałem, że wejście na szczyt i powrót do Kazbegi w ciągu jednej doby, to bardzo duży wysiłek, biorąc pod uwagę mój plecak. Do tego dochodzi nieprzespana noc. Żołnierze pocieszali mnie, że widać kościół i pozostała już tylko wijąca się droga do wioski. Całą okolicę spowijały bardzo gęste mgły, ale dalej starałem się walczyć z za ciężkim dziadem do samego końca. Palce u nóg zdarłem do krwawiących ran, a to ze względu na nierówne kamienie wystające z powierzchni utwardzonej drogi. Żołnierze zachęcali mnie dalej, ponieważ gdzieś, na dole, mieli upatrzone pokoje u jakiejś pani, gdzie moglibyśmy się przespać w normalnych warunkach. Tak naprawdę nie mieli nic zarezerwowane, ale liczyli, że będą dostępne pokoje, ponieważ mieliśmy spać w domu prywatnym. Kwitnące azalie pokrywają całe zbocza gór na wysokości 2200 - 2700 m Pozostał jeszcze do przejścia odcinek z Tsminda Sameba do Gergeti i dalej – do centrum Stepantsminda. Z powodu bólu i przeciążenia, szukałem ścieżek skracających przejście. Częściowo udało mi się skorzystać z wydeptanych dróżek, którymi początkowo podchodziłem, jednak każdy skrót pogłębiał odciski na palcach u nóg, bo musiałem mocno hamować. Czułem się przeciążony plecakiem. Czasem jednak przelatywała przez moją głowę myśl, że przecież to wszystko wnosiłem w pełni sił, na wysokość blisko 3 000 m a teraz odczuwałem każdy kilogram. Szybko starałem siebie usprawiedliwiać w jakiś sposób, np. że nie przespaliśmy nocy i w ciągu jednego dnia schodzimy ze szczytu Kazbek, aż do samej wioski. Dodatkowo schudłem 7kg, ponieważ przez ostatnie dwa dni przeczekiwania w Meteostacji, zjadłem zaledwie jedną czekoladę i jeden garnek makaronu. Jak dla mnie, to zdecydowanie za mało. Wszelkie zapasy zostawiłem na atak szczytowy, których użyłem w najbardziej odpowiednim momencie. Podczas schodzenia z Tsminda Sameba, coraz bardziej bolały mnie palce od obtarć. Fizycznie ciągle czułem się dobrze. W padającym deszczu dotarliśmy do obrzeży dzielnicy Gergeti, gdzie bez żadnych map szukaliśmy drogi do centrum, idąc gdzieś pomiędzy gruzińskimi chatami. Tamtejsi mieszkańcy przyglądali się nam i na pewno myśleli, co tu robimy, ponieważ drogi turystyczne przebiegały zupełnie gdzie indziej. Nowa, wytyczona przez nas trasa była bardzo dziwna i wąska, ponieważ przechodziliśmy pomiędzy sypiącymi się chatami. Czasami mieliśmy wrażenie, że dopiero kończy się XIX wiek… Klimat miejscowości bardzo nam się spodobał, ponieważ oddawał prawdziwy charakter gruzińskich wiosek. Co najbardziej mnie zachwyciło, to plątanina czerwonych rur gazowych, które tworzyły niezwykłą mozaikę. Za chwilę jeden z żołnierzy powiedział: „rób zdjęcie!, to wygra każdy konkurs”. Pomimo wielkiego bólu, zacząłem dokładnie tak samo myśleć, ponieważ widzieliśmy coś innego i niespotykanego w Europie. Szukając drogi do centrum wśród ślepych uliczek w Gergeti, w końcu dotarliśmy do większej ulicy, która okazała się właściwym szlakiem turystycznym. Doszliśmy nią do Drogi Wojennej. Wystarczyło, że przekroczyliśmy most na szerokiej i rwącej rzece, by zatrzymał nas przypadkowy Gruzin. Machał rękoma, żebyśmy wstąpili do jego lokalu. Od razu nalał czaczę do literatek stojących na parapecie dla każdego z nas – czacza, to ich narodowy wysokoprocentowy napój alkoholowy. Alkoholu nie piję i nawet nie miałem siły na nic więcej. Czułem tylko ból, dochodzący z mocno obdartych palców od nieustannego hamowania na stromych zboczach. Przy chacie, gdzie zatrzymał nas Gruzin, zrzuciłem plecak i padłem plackiem na niego. Teraz marzyłem o dotarciu do wspomnianej chaty przez żołnierzy i o zdjęciu butów. W szczególności chciałem uwolnić się od wgniatającego w ziemię plecaka… Jeszcze jeden "rzut" na Kazbek z chaty, gdzie wynajęliśmy pokój Plątanina czerwonych rur gazowych W STEPANTSMINDA Po kilkunastu minutach wędrówki od lokalu Gruzina, dotarliśmy do wymarzonej chaty. Zadziwiła mnie nowoczesnością. Chociaż z zewnątrz wyglądała, jak typowa chata wiejska, to w środku łazienka była wykończona typowo w europejskim stylu, wykafelkowana w najnowocześniejsze wzory. Osprzęt i armatura również stały na najwyższym poziomie. Jednak największą uwagę przyciągały sprzęty elektroniczne. Pomimo religijności rodziny zamieszkującej ten budynek, nie dało się nie zauważyć techniki takiej, jak: wieża, router, Internet, laptopy, itp. Dodatkowo właścicielka wypożyczyła nam jeden laptop, gdzie żołnierze głównie korzystali z Facebooka . Trzymałem się swojej zasady, mówiącej że na urlopie nie korzystam z Internetu, ani telewizji, ponieważ po to właśnie wyjechałem w dalekie góry, żeby odciąć się od świata. Regionalna muzyka jak najbardziej wchodziła w grę. Chciałem się wyciszyć i żyć tym, co mnie aktualnie otacza. Teraz liczyło się otoczenie góry Kazbek. Na ścianach wisiały dywany i mnóstwo prawosławnych, świętych obrazów. Największy z nich przedstawiał zwierzchnika ich kościoła. Właścicielka nie rozumiała naszego języka, ale rękami i pojedynczymi rosyjskimi słowami dogadaliśmy się i nawet wynegocjowaliśmy cenę pobytu. Żołnierze spali tu trzy dni temu, dlatego ucieszyła się, że po raz kolejny ją odwiedzili. Tym razem zapłacili za dwie kolejne noce. Ja również. Po zameldowaniu, od razu skorzystaliśmy z łazienki, żeby się wykąpać. Po całym tygodniu, chyba każdy z nas czuł się wyjątkowo nieświeżo… Chłopaki dodatkowo poszli do lokalu Gruzina, który polewał czaczę. Mieli okazję spróbować pysznych, gruzińskich szaszłyków. Niestety nie miałem sił – zasnąłem na siedząco na krześle. Powiedziałem, że jak wskoczę do łóżka, to jeszcze w powietrzu usnę. Nawet nie zdążyłem wskoczyć, a już zasnąłem… Żołnierze namawiali mnie na alkohol, ale jako, że nie nie piję go od 2008 roku, skutecznie im odmawiałem, mając bardzo przekonywujący argument – jeden z kompanów nie mógł spożywać nabiału pod jakąkolwiek postacią. Wtedy mówiłem: „napij się mleka, albo mam dobry żółty ser”. Wystarczyło raz i od razu się zrozumieliśmy. Chłopaki jeszcze pili czaczę do północy. Kiedy butelka się skończyła, wyszli na ulicę i pukali do drzwi, poszukując kogoś, kto sprzeda im butelkę o tej porze. Trafili w dziwne miejsce, ponieważ dotarli do jakiejś chaty, gdzie o tej porze dwóch niskich, wytatuowanych facetów trenujących jakąś formę zapasów, czy też sportów walki, otworzyło im drzwi. Na początku byli przerażeni, ale nawet tacy ludzie są do nas bardzo dobrze nastawieni. Szybko wytrzasnęli nie wiadomo skąd wymarzoną butelkę i sprzedali ją za niższą cenę… Żołnierze pili jeszcze do drugiej w nocy. Na szczęście zachowywali się cicho i nie broili. Po prostu cieszyli się swoim towarzystwem i opowiadali własne przeżycia. Nastał kolejny dzień. Wszystkich interesowała pogoda, ponieważ chcieliśmy wejść do kościółka i nacieszyć się tamtejszym otoczeniem oraz niepowtarzalną przyrodą, przy dobrych warunkach. Poranek upływał na pakowaniu rzeczy i podziale żywności, po czym o tylko ja i jeden z kompanów – Piotrek – wyszliśmy najbardziej stromym szlakiem do kościółka. Reszta postanowiła, że wyruszy godzinę później, ponieważ chcieli jeszcze zakupić trochę żywności i zjeść coś ciepłego. Cieszyłem się z tej decyzji, bo idąc wcześniej, utrzymaliśmy bardzo dobre oraz szybkie tempo, przez co chmury konwekcyjne nie zdążyły przysłonić nam widoków. Podczas wędrówki wykonałem dziesiątki zdjęć okolicznych polan, koni, kwiatów, zboczy górskich, chmur i samego podejścia. Byłem po prostu zachwycony tą piękną krainą. Zresztą każdy, kto tędy przechodził, podziwiał okoliczne cuda przyrody. Największe wrażenie wywarł na nas tunel z gałęzi drzew, na tle żółtych polan, Swoją barwę zawdzięczały kwitnącym jaskrom ostrym. Powyżej tunelu weszliśmy na teren Tsminda Sameba. Panowie mogą wchodzić w normalnym stroju tak, jak przyszli, a kobiety musiały nałożyć nakrycie głowy oraz suknię, żeby zasłonić kolana. Niektóre kobiety wyglądały, jakby szły do ślubu. Zwiedzając okolicę, w pełni uszanowaliśmy to miejsce, kulturę oraz wierzenia lokalnych ludzi. Nie żartowaliśmy, nie śmialiśmy się, ani nie gadaliśmy głupich rzeczy, oraz przestrzegaliśmy wszystkich przepisów, które wypisane zostały na tablicy kościelnych murów. Dla Gruzinów Tsminda Sameba jest najświętszym miejscem, dlatego chcieliśmy uszanować ich kulturę. Z pewnością tego samego oczekiwalibyśmy u nas. Z dala od kościółka, na rozległej polanie, rozsiedliśmy się, podziwiając przepiękne widoki, ciągle mając piękną pogodę. Mieliśmy idealne warunki na wypoczynek. Na razie byliśmy tu tylko ja i Piotrek. Za godzinę, na miejsce miała dotrzeć pozostała trójka. Kolega odpoczywał, a ja postanowiłem, że pójdę jak najwyżej do godziny po czym zacznę schodzić. Przyciągała mnie mnogość kwiatów i ich kolorów. Koniecznie chciałem je sfotografować. Piotrek zdziwił się trochę, że jeszcze chciało mi się po Kazbeku iść do góry… Bez plecaka mogłem pokonywać każde stromizny, będąc całkowicie wolny. Mogłem iść, gdzie tylko nogi poniosą. Czasami cytowałem sobie w głowie pewne powiedzenie: „niebezpiecznie czuję się w momencie, gdy przekraczam próg mojego domu, bo nigdy nie wiem, gdzie mnie poniosą moje nogi…”. Tak się właśnie teraz czułem. O bezpieczeństwo nie musiałem się obawiać, ale raczej o to gdzie dojdę, ponieważ tego nawet ja sam nie wiedziałem... W drodze do Przełęczy Arsha spotkałem kobietę po 50-tce, która poprosiła mnie po rosyjsku, żebym zrobił jej zdjęcie, ponieważ szła sama. Ja też coś odpowiedziałem, ale po polsku. Zdziwiła się, że jestem z Polski. Poznana kobieta o imieniu Jola, również zaczęła rozmawiać po polsku. Szybko złapaliśmy wspólny język i opowiadaliśmy o swoich przeżyciach. Uścisnęliśmy się nawzajem w trakcie rozmowy, ponieważ nikt z nas nawet nie myślał, że daleko od naszego kraju spotkamy rodaków. W trakcie podziwiania panoram, dodatkowo pokazałem zdjęcia ze szczytu Kazbek. Kobieta była zachwycona widokami ze szczytu. Cieszyła się również, że mogła zobaczyć mnóstwo kwitnących azalii i krów, które dosłownie zablokowały nam przejście na szlaku, ponieważ właśnie to miejsce upatrzyły sobie na pastwisko. Powiedziałem wówczas, że azalie są piękne, ale za przełęczą czekają całe polany pokryte mnóstwem kolorowych kwiatów, które wręcz wyciszają człowieka. Po dłuższej rozmowie pożegnaliśmy się, uścisnęliśmy się jeszcze raz i życzyliśmy sobie wspaniałych przeżyć. W wyznaczonym czasie dotarłem tylko do wysokości 2700 m – do drugiej tablicy edukacyjnej. Za chwilę rozpocząłem zejście i dołączyłem do żołnierzy, którzy już w komplecie siedzieli na polanie. Na zakończenie udanego wyjazdu żołnierze zrobili sesję z flagą Polski. Podskakiwaliśmy, próbując uchwycić moment, w którym byliśmy w powietrzu najwyżej. Zdjęcia wyszły bardzo ciekawie. Ciesząc się tak wspaniałymi widokami, rozpoczęliśmy zejście do wynajętego domu. Dla chętnych i zainteresowanych: idąc z centrum (tam, gdzie stoi mnóstwo taksówek) trzeba iść w stronę kantoru i za nim skręcić w uliczkę w lewo. Teraz trzeba iść do jej końca (do skrzyżowania) i skręcić w prawo. Za 5 metrów ponownie w lewo, idąc uliczką do góry. Pierwsza uliczka skręcająca w prawo od niej jest drogą do domku tej kobiety, u której wynajęliśmy pokoje. Wędrując uliczką, skręcamy do drugiego domostwa (czteroczęściowa, fioletowa, metalowa brama z ławką na zewnątrz). Trzecia część to drzwi wejściowe. Trzeba uchylić mechanizm otwierający drzwi i po prostu wejść na teren podwórka. Pokazać, że chcesz noclegi i sprawa będzie załatwiona od ręki. Piękne kwiaty na przełęczy Arsha Po powrocie do chaty zachwycaliśmy się niesamowitym widokiem na Kazbek. Kobieta miała naprawdę bardzo dobrze umiejscowiony dom, ponieważ widzieliśmy z niego bezpośrednio cały szczyt i drogę do Tsminda Sameba. Mogliśmy stąd zobaczyć 3km różnicy poziomów pomiędzy kościółkiem, a szczytem Kazbek. Również z tego miejsca widzieliśmy, ile tak naprawdę znaczy 3km wysokości. Tyle wystarczyło, by tu – na dole – panowało piękne lato, a tam – u góry – skrajna, mroźna zima. W ciągu jednego dnia widzieliśmy dwie przeciwstawne sobie pory roku. Żołnierze przygotowywali się do wyjazdu do Batumi nad morze. Mi tymczasem pozostał jeszcze jeden dzień. Zbyt mało, żeby ruszyć gdziekolwiek, do innych miast Gruzji. Postanowiłem, że ostatniej doby podejdę do 3000 m i sfotografuję słynne już kwieciste polany, które tak bardzo mnie zachwycały i o których tyle opowiedziałem spotkanej kobiecie na szlaku. Następnego dnia wstałem po godzinie pożegnałem się z chłopakami i wyruszyłem na szlak. Dlaczego tak wcześnie? Ponieważ w okolicach lodowca bardzo wcześnie powstają chmury konwekcyjne, a mi zależało na świetle słonecznym powyżej 3000 m co było możliwe tylko w godzinach porannych. W lesie spotkałem dwie młode dziewczyny, wracające z kościółka. Okazało się, że również były Polkami. Opowiedziałem im o pięknych kwiecistych polanach, do których właśnie szedłem. Żałowały, że nie miały już czasu, ponieważ spieszyły się do Tbilisi. Jako, że wędrowałem sam, utrzymywałem bardzo szybkie tempo. Cieszyłem się wręcz bezchmurnym niebem. Bardzo szybko zdobywałem kolejne metry wysokości. W drodze fotografowałem nie tylko piękne azalie, czy też ogrom barw innych kwiatów, ale również dziesiątki krów, które objadały się trawą przy ścieżce. Krowy przechodziły dosłownie na odległość jednego metra. Są przyzwyczajone do widoku człowieka i chodzą swoimi, wyznaczonym ścieżkami. Na przełęczy temperatura znacznie spadła, ale kiedy zaświeciło słońce, było bardzo przyjemnie. Co chwilę znikało za niewielkimi chmurami, które powstawały w okolicach lodowca. Za przełęczą znajdowały się przepiękne polany, o których wiele razy wspominałem. Właśnie tutaj rozbiłem namiot pierwszego dnia w drodze na Kazbek, ale wówczas nie widziałem tylu kwiatów. Na miejscu spędziłem ponad godzinę, zachwycając się ilością kwiatów i ich kolorami. Wykonałem dziesiątki zdjęć, które obowiązkowo miały trafić na obraz po przyjeździe do domu. Wędrówka pomiędzy krowami to pewien odcinek szlaku Po dłuższym zachwycie tutejszą okolicą rozpocząłem zejście do Stepantsminda. W drodze powrotnej również fotografowałem okolicę, ponieważ teraz widziałem to, co miałem za plecami. Do domu wróciłem po godzinie Resztę doby poświęciłem na przepakowania, gotowanie obiadu i odpoczynek. Kolejnego dnia miałem pojechać w stronę Elbrusa… Tak też zrobiłem. Po godzinie kolejnego dnia pojechałem marszrutką do Tbilisi. Kierowca żądał tylko 10 GEL za transport. Dziwiłem się, z jaką prędkością jeżdżą busy w Gruzji. Licznik cały czas wskazywał 130-150 km/h! Na drodze z ograniczeniem do 60km/h, kierowca z tak dużą prędkością wyprzedzał nawet radiowóz policyjny… Miałem wrażenie, że marszrutka pełna ludzi jest najszybszym pojazdem. Nic innego nie jeździło tak szybko… W drodze do Tbilisi zachwycałem się niezwykłymi widokami z Drogi Wojennej. Wiele z oglądanych gór zachęcało mnie, by wysiąść i wejść na ich szczyty. Tak bardzo chciałem tam być! Zieleń traw i wielkich polan wręcz powalała na kolana! Podobnych widoków nie oferują Tatry, ani nawet Alpy! Gruzja to zupełnie inny, piękny świat. Czy lepszy? Nie wiem – po prostu jest inaczej. W Tbilisi na dworcu w Didube spotkałem ekipę z Polski, którą mijaliśmy na morenach bocznych we mgle podczas powrotu. Wymieniliśmy nasze doświadczenia i opowiedzieliśmy o swoich przeżyciach. Dopiero po udałem się w stronę lotniska, ponieważ samolot powrotny miałem dopiero po godzinie rano kolejnego dnia… Z tego powodu opóźniałem wyjście. Na miejscu zjadłem najdłuższy kebab, jaki serwowano. Kosztował 9 GEL. Zdecydowanie wypełni żołądek każdego głodomora, a w smaku naprawdę był najwyższej klasy. Na lotnisko wynająłem taksówkę. Dowiedziałem się, że na dworcu nie zobaczę legalnych taksówek. Każdy może zostać taksówkarzem. Kierowcy kupują w sklepie lampę na magnes z napisem TAXI, kładą ją na dachu swojego samochodu i w ten sposób zarabiają. Nie przeszkadzał mi ten proceder, bo najważniejsze, że mało brali i wiedzieli gdzie jadą. U kierowcy w bagażniku zauważyłem słynną lemoniadę gruzińską. Wyciągnął kubeczek i polał tego dobrego napoju, po czym pojechaliśmy na lotnisko. Na miejsce dotarliśmy szybko i bez żadnych problemów. Gruzję trudno było mi opuszczać... Teraz moje myśli zaprzątała Rosja – jakie mogą wystąpić problemy… PRAKTYCZNE INFORMACJE Bilet lotniczy: LOT – 1143zł w obie strony (w WizzAir bilety są tańsze, ale wymagają opłaty za bagaż rejestrowany, co jak się okazało, jest droższe i łączna kwota biletu wyniosła 1200zł). Dodatkowo tanie linie lotnicze stosują technikę overbooking – dlatego nie chciałem uniknąć rozczarowania na moim urlopie, bo kto wie, czy to właśnie na mnie nie trafi… Mało kto wie o procederze, a jednak jest zapisany w regulaminie każdych tanich linii lotniczych. Overbooking to sprzedawanie większej ilości biletów, niż jest miejsc w samolocie. W dniu wyjazdu może powstać ryzyko, że kogoś nie wpuszczą na pokład. Ja kupiłem opcję z LOT, dlatego wyjazd był pewny. Obecnie do Tbilisi latają Embraery 190, które są komfortowe i bardzo czyste. Zdecydowanie polecam. Taksówka z lotniska Tbilisi do Tbilisi Didube – dworzec marszrutek i TAXI – 30 GEL. Warto wziąć taksówkę, ponieważ do najbliższej marszrutki trzeba czekać 3 godziny. Nawet taksówkarze wyciągną najnowszy model smartfona, pokażą ci godzinę i wytłumaczą, że nie warto tyle czekać. Mają rację, bo chociaż marszrutka jest dopiero po godzinie to po prawej stronie na targowisku Didube stoi taksówkarz – rodowity mieszkaniec Stepantsmindy, który codziennie jeździ za 15-20 GEL do Kazbegi (Stepantsminda) i robi dodatkowo dwa przystanki: przy Annanuri – Zamek i Gudauri – "Koloseum". Naprawdę warto wydać te 15-20 GEL i pojechać taksówką do Stepantsmindy tak wcześnie, ponieważ konwekcja jeszcze nie działa o poranku i tylko wtedy nacieszysz się wspaniałymi widokami na kaukaskie góry przy pięknej pogodzie. Później szczyty spowijają gęste chmury. Na miejsce dotarłem o godzinie rano, co pozwoliło mi poświęcić dosłownie cały dzień na dojście w okolice bazy namiotowej Saberdze, położonej na wysokości 3000 m Kazbegi – od 2007 roku wioska nazywa się Stepantsminda i tą nazwą należy się posługiwać. Kierowcy marszrutek używają jeszcze nazwy Kazbegi, ponieważ stara nazwa lepiej się utrwaliła na świecie. Gaz – chociaż ta kwestia budzi największe obawy, to nie warto jechać na ulicę Mitskiewitcha w Tbilisi i szukać sklepu sportowego z gazem. Szkoda czasu. W Stepantsminda każda marszrutka ma w swoim bagażniku co najmniej pięć butli. Zapytaj kierowcę, a od razu przyniesie ci kartusz ze swojego pojazdu. Gdyby jakimś cudem skończył się gaz, to warto wyciągnąć kartkę z napisem: არის შესაძლებლობა ყიდვის გაზი? I pokazać ją losowemu taksówkarzowi. Oni też czują pieniądz i mają ukryte butle w swoich stodołach… Koszt: około 30-40 GEL za duży kartusz Coolemana. W Meteostacji podobnych kartuszy znalazłem jeszcze więcej… jednak zanim tam dojdziesz, z pewnością będziesz chciał zjeść coś ciepłego, ponieważ masz dwa dni drogi do schronu… Ludzie – są po prostu bardzo gościnni. Kwestie bezpieczeństwa nie powinny być nawet w ogóle poruszane. Każdy ci pomoże – nawet zapaśnicy o dwunastej w nocy wytrzasną dla ciebie butelkę wódki, gdy inni już dawno śpią… W miarę upływu lat, gdy turystyka będzie się bardziej rozwijać, chęć pomocy będzie stopniowo i powoli zanikać. To naturalne zjawisko w miejscowościach turystycznych. Transport – prawdziwe jest powiedzenie: „obojętnie do czego wsiądziesz, zawsze spotkasz Polaków” Meteostacja – temperatura w pokoju wahała się w granicach +4 - +5°C. Cena za nocleg – 30 GEL. Pokoje są w stanie surowym z 1939 roku. Obiekt ma po prostu swój klimat! Z pewnością poznasz mnóstwo ciekawych ludzi. Pojechałem sam, licząc, że kogoś znajdę i będę miał z kim pójść na szczyt. Wynajęcie przewodnika to koszt około 350-500 USD. Poznanie kompanów na atak szczytowy – bezcenne! Woda – wyruszając z Stepantsminda idź w kierunku kościółka – pomimo, że nie jest po drodze, to właśnie tam bije źródełko. Uzupełnij swoje zapasy wody, ponieważ następny potok mamy dopiero o kilka godzin drogi stąd – na wysokości około 3000 m - polana Saberdze. Potok i rwący nurt na wysokości 3000 m – idąc wydeptaną ścieżką przy potoku, zejdź z niej i podejdź około 10m w górę potoku. Przyglądaj się kamieniom – na pewno wypatrzysz tam swoją drogę przejścia na drugi brzeg. Od 2018 roku pojawia się drewniany mostek (tylko w sezonie). Szczeliny na lodowcu w drodze do Meteostacji – są bardzo widoczne. Idź za ludźmi, albo po prostu korzystaj z widocznych śladów. Szczeliny dobrze widać. Kieruj się tak, żeby przechodzić pomiędzy dwoma dużymi skupiskami rozpadlin. Tędy prowadzi jedyna, właściwa droga. Kieruj się na dwa stożki usypane z ziemi i kamieni, znajdujące się tuż za dwoma skupiskami szczelin. Pomiędzy nimi znajduje się przejście na morenę boczną, prowadzące na ścieżkę do Meteostacji. Morena boczna za potokiem z rwącym nurtem – w godzinach popołudniowych zwykle zalegają gęste mgły. Nie jest tam niebezpiecznie, ale łatwo pobłądzić. Droga jest długa i mało przyjemna dla oczu. Krajobraz jest bardzo surowy. Staraj się odszukiwać wydeptane fragmenty ścieżki i ciągle za nimi podążaj. Jeśli się zgubisz, a masz obawy - przeczekaj mgły. Rano ustąpią. Niebo – na 6 możliwych dni, 5 z nich pozwalało podziwiać pioruny międzychmurowe. Nie bój się tego zjawiska. Występuje prawie codziennie po dwunastej w nocy i trwa do – rano. Pioruny wędrują w dal od Kazbeku, po czym niebo robi się spokojne. Wspomniane zjawisko jest efektowne, ponieważ połowa nieba "strzela" piorunami, a druga połowa (nad Kazbek) jest całkowicie bezchmurna. Pomimo, że widzisz pioruny o w nocy, wyruszaj na atak szczytowy, ale tylko, wtedy, gdy druga część jest bezchmurna. Oczywiście w drodze rozsądku obserwuj, jak zmienia się sytuacja. W moim przypadku pioruny zawsze odchodziły w przeciwną stronę, po czym przed wschodem robiło się bezchmurnie. Jeśli słychać grzmoty – nie wybieraj się nigdzie. Podczas występowania piorunów międzychmurowych nie słychać żadnego grzmotu i to jest znak rozpoznawczy, że odchodzą w dal. Taksówkarze - tutaj każdy może zostać taksówkarzem. Kierowcy kupują w sklepie lampę na magnes z napisem TAXI, którą kładą na dachu swojego samochodu i w ten sposób zarabiają. Nie przeszkadzał mi ten proceder, bo najważniejsze, że brali tanio i wiedzieli gdzie jadą. Prawdziwych taksówkarzy znalazłem tylko pod lotniskiem. Jedzenie – obowiązkowo kup więcej bochenków gruzińskiego chleba. Z łatwością wytrzymuje 7 dni na otwartym powietrzu bez żadnego przykrycia. Jest nadal miękki i świeży… Obowiązkowo kup 2l Lemoniadę z gruzińskimi napisami w zielonej butelce. Napijesz się naprawdę czegoś dobrego, a sama butelka przyda ci się do przenoszenia wody w dalszej części wyprawy. Jeśli lubisz alkohol, to zupełnie za darmo ktoś na pewno zaproponuje ci kieliszek czaczy. Gruzini częstują nią szczególnie Polaków. Trzeba pamiętać, by wziąć więcej jedzenia w razie przymusowego przeczekiwania w Meteostacji. Wizy, paszport i dokumenty – Polacy nie potrzebują żadnej wizy. Do Gruzji można wjechać tylko i wyłącznie na dowód osobisty! Wizę wymagają dopiero po 365 dniach pobytu. To cały ogrom czasu! Również nie ma żadnych obostrzeń, co do rzeczy wwożonych i wywożonych do i z kraju. Jedyne czego zabrania Unia Europejska, to przywożenie mięsa z poza terenów Unii. Choroby – w 2014 w Batumi panowała epidemia zapalenia opon mózgowych wśród dzieci. W późniejszych latach problem ustąpił. W reszcie kraju nie było sygnałów o innych groźnych chorobach. Pieniądze – staraj się wymienić je poza terenem lotniska. Na lotnisku są wywindowane kursy, przez co tracimy kilkaset złotych… Jeśli musisz wymienić walutę, to tylko tyle, żeby dojechać gdzieś dalej, lub coś zjeść. Atak szczytowy – masz dwie opcje, albo wyruszyć o w nocy, albo o – tak, jak przewodnicy gruzińscy. Przewodnik gruziński mówi, że najlepiej wychodzić o w nocy, bo na plateau mamy wschód słońca i jest wtedy ciepło. Ja raczej trzymam się wersji, że na szczycie trzeba być w godzinach – rano (wymarsz o w nocy) ze względu na konwekcję i opływanie szczytu przez masy powietrza, co powoduje, że szczyt szybko pokrywają chmury. Wolę na plateau pocierpieć z powodu chłodu i mieć piękne widoki, niż mieć ciepło i „spalić” wejście na szczyt – czytaj: nie mieć widoków… Trzeba pamiętać, że chmury bardzo szybko spowijają okolice szczytu już po godzinie Trudności – szczegółowo są opisane w relacji powyżej. Problemem może okazać się przejście powyżej 4000 m pod koniec lipca i w sierpniu, gdzie śnieg w znacznej mierze zaniknie. Odsłoni się kilka większych szczelin oraz w stercie różnej wielkości kamieni będzie trzeba szukać drogi przejścia. W omawianym okresie ten odcinek sprawia najwięcej problemów. Właśnie wtedy ekipy mówią o ścianie spadających kamieni, ponieważ niejednokrotnie szukając właściwej drogi podchodzą zbyt blisko. Meteostacja – prąd jest tu włączany po godzinie na około dwie godziny i później po pierwszej w nocy na przygotowanie ekip do wyjścia na atak szczytowy. Kuchnia znajduje się na drugim piętrze – tam przygotowuj wszystkie posiłki na gazie. Nocleg w pokoju z 1939 roku – 30 GEL. Kiedy wyjdziesz na zewnątrz, idź na lewo i trochę przed siebie. Na jednym z głazów zauważysz tablicę z 2012 roku poświęconą Lechowi Kaczyńskiemu. Jeśli chcesz Gruzinowi powiedzieć jak Ci się podobało w Gruzji powiedz mu ME SHEN MIQVARKHAR SAKARTWELO (tak jak jest napisane) – co znaczy KOCHAM GRUZJĘ. Z pewnością zjednasz serca niejednego Gruzina. Na sam dźwięk słowa SAKARTWELO stajesz się ich wielkim przyjacielem. To w ich języku znaczy: GRUZJA. POZOSTAŁE ZDJĘCIA Czytaj również: Elbrus - Relacja, Mont Blanc - Relacja, Dufourspitze - Relacja

1. «szlak górski biegnący w poprzek zbocza góry lub ściany skalnej». 2. «pokonanie zbocza góry lub ściany skalnej w poprzek». 3. «kierunek prostopadły lub nachylony pod innym kątem do płaszczyzny symetrii płynącego statku lub lecącego samolotu; też: kurs w tym kierunku». 4. «poprzeczna belka wzmacniająca konstrukcję czegoś».
Piękne kremowe żiguli już czwartą godzinę wspinało się po zakrętach abchaskiego Kaukazu. Przy każdym strumyku przecinającym naszą drogę zatrzymywaliśmy naszego mechanicznego potwora, by odpoczął. A także żebyśmy my mogli się napić. Nie, nie wody ze strumienia, ale domowej abchaskiej wysokoprocentowej czaczy. Kaukaz, Abchazja czy Bałkany, tu w górach zawsze Cię ugoszczą. Zagrycha – gruszki z przydomowego sadu. Może i z robakami, ale kolejnym zakręcie na skraju przepaści już ich nie widzisz. To ta chwila kiedy las szumi w głowie, a kolory są bardziej intensywne niż normalnie. A cały świat jest tak piękny… Jak się znaleźliśmy w takiej sytuacji? Góry w Abchazji – Jak się dostać na szlaki Kaukazu? Abchazja ma jedną w miarę porządną drogę. Biegnie ona od granicy z Gruzją, wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego do granicy z Rosją i dalej, do Soczi. To droga asfaltowa, pełna wariatów za kierownicą i krów leżących na drodze, ignorujących trąbienie tychże szaleńców. Po tej drodze odbywa się też jako taka komunikacja zbiorowa w Abchazji. Jeszcze po Abchazji jeżdżą taksówki. Te drugie zabiorą każdego także w prawie każdy zakamarek kraju, tyle że za dużo wyższą cenę. I żeby się dostać w głąb kaukaskich gór można spróbować autostopu, można wynająć taką prywatną taksówkę. Można też w stolicy Abchazji, w Suchum (gdzie i tak traficie, żeby uzyskać wizę do Abchazji) na deptaku przy czarnomorskiej plaży zapisać się na zorganizowaną wycieczkę. Sprzedawcy w budkach wprost prześcigają się w zachwalaniu własnej oferty: każdy busik jest lepszy od tego konkurencji, ma lepszą klimę, jest nowszy, nasza przewodniczka jest fajniejsza / ładniejsza. Ostatecznie wycieczki różnią się tylko dniem, w którym są organizowane, czasem nieznacznie ceną (przekąski wliczone/niewliczone w cenę). Busik podjedzie po Was pod hotel czy dom, w którym mieszkacie. Przewodnik mówi po rosyjsku i Waszymi współpasażerami będą tylko Rosjanie wypoczywający na tzw. abchaskiej riwierze (dawniej “sowieckiej”). Wycieczka z przewodnikiem do Jeziora Rica – największa atrakcja Abchazji Zorganizowana wycieczka do Jeziora Rica, jednego z najpopularniejszych miejsc turystycznych w Abchazji, jest jak podróż nad Morskie Oko w Tatrach. Asfaltem, kubek wina, foto z jeziorem i do domu. Atrakcje ogląda się dosyć szybko, czasu jest tyle by zrobić zdjęcie i jedziemy dalej. Dłuższe postoje urządzanie są w punktach sprzedaży pamiątek i degustacji miodów i abchaskich win. Nasza przewodniczka sypała jednak legendami i historyjkami z rękawa. I trzeba przyznać, że robiła to bardzo interesująco. Najpierw wycieczka mija wodospad Dziewczęce Łzy, 100 metrowej wysokości wąskie strużki wody. Legenda mówi oczywiście o nieszczęśliwej miłości dziewczyny do ducha gór. Przeciwstawiał się temu zła czarownica. Przed śmiercią dziewczyna poprosiła tylko, by mogła przez wieki płakać nad straconą miłością tu w górach. I tak o od tysiącleci jej łzy płyną strużkami po wysokich skałach ;). Na 6 km drogi i naszej wycieczki znajduje się- wiszący most “Tarzanka” (nie widzieliśmy, bo ten przystanek postanowiono zrobić w drodze powrotnej). Kilometr dalej pierwszy ważny punkt postoju: Błękitne jezioro (po abchasku Адзиасицва). To krasowe jeziorko głębokie na 76 metrów. Podobno jego dno zrobione jest z lazurytu i dzięki temu, ze woda tu jest bardzo przezroczysta to kolor dna nadaje barwę całemu jezioru. Legenda mówi o mądrym starcu z siwą brodą, który mieszkał tu w jaskini. Wielokrotnie służył on radą wędrowcom, pasterzom, mieszkańcom i myśliwym. W zamian dostawał od nich jedzenie i skóry zwierzą. Pewnego razu przyjął na noc obcych, którzy gdy zobaczyli u niego bogactwo skór, zabili go i chcieli uciekać z łupem. Wówczas ze skały trysnął strumień, który zalał jaskinię i złodziei. Błękitne otwarte oczy starca na dnie nadają kolor jeziorku. Gegski Wodospad widzimy z daleka z drogi (trzeba wybrać inną wycieczkę). W końcu wjeżdżamy w wąwóz długi na 8 km, miejscami bardzo wąski, do 20 metrów i tam znajduje się atrakcja: parking Kanion Jupszarski. Skały są tutaj wysokie na 400-500 metrów. Następnie wodospad Męski Łzy. Z nim także związana jest nieszczęśliwa historia miłosna, ostatecznie podobna wielu innych opowieściom. Tyle że, tym razem zapłakał mężczyzna czując w sercu, że jego ukochanej grozi niebezpieczeństwo. I dojeżdżamy nad Jezioro Rica. Stad spacerkiem nad Mleczny Wodospad. Miejsce to jest tak urokliwe, że Stalin i Chruszczow mieli tu swoje dacze. Jezioro Rica – kilka statystycznych i historycznych opowieści Jezioro Rica znajduje się w Abchazji na wysokości 884 m Jego powierzchnia: 1,48 km2, głębokość 102 m, temperatura wody: zimą 4,8 stopnia C do 17-20 stopni w sierpniu. Zielono – żółte w maju szaro-niebieskiego w zimie, w zależności od wód wpływających i fitoplanktonu. Jezioro powstało 250-300 lat temu w wyniku trzęsienia ziemi i osunięcia się zbocza góry Pszachyszy, która utworzyła tamę na rzece Jupszarze. Wówczas powstało też jezioro Mała Rica (do niego prowadzi szlak pieszy). Do 1865 roku Jezioro Rica było źle zaznaczone na mapach Kaukazu. Poprawił to dopiero 30 lat później rosyjski botanik Mikołaj Albov, który zobaczył jezioro z pobliskiego szczytu i naniósł je prawidłowo na mapy. Do 1913 roku w okolice jeziora docierali tylko pasterze. Drogę wybudowano tu dopiero w latach 1932-36. Jej długość 38 km, przechodzi przez 13 mostów. Podobno Niemcy namówili Związek Sowiecki na wybudowanie tej drogi. NKWD dostarczyło “dobrowolnych” robotników, Niemcy dali sprzęt i inżynierów. Podobno budowniczowie drogi po zakończeniu prac w tajemniczy sposób spadli z urwiska do rzeki. Zdaje się, że strategiczność tej drogi polegała na dostępie do wód źródlanych, idealnych do produkcji sztucznej plazmy. Stosowano ją u dzieci – idealnych Aryjczyków urodzonych w ramach programu “Lebensborn. Hydrologowie z organizacji “Anenerbe” (“Dziedzictwo przodków”) ustalili, że skład wody pobranej ze źródła znajdującego się w jaskini krasowej pod jeziorem Ritsa jest idealny do jego produkcji. “Żywa woda” z Abchazji w srebrnych puszkach dostarczana była najpierw do morza, następnie okrętów podwodnych do bazy w Konstancy, a następnie drogą powietrzną do Niemiec. Były nawet plany zbudowania podziemnego tunelu dla łodzi podwodnej z morza do jeziora Ritsa. Plany pokrzyżował wybuch wojny. Dzisiaj asfalt ciągle biegnie tylko do jeziora, a powyżej Ricy droga póki co biegnie kamienistym traktem. Dociera na ponad 170 m do dawnej turystycznej bazy. Dziś można tu rozbić namiot, wynająć konia i ruszyć na szlak do Jeziora Mzy, wodospadu lub Doliny Siedmiu Jezior. Legenda o powstaniu Jeziora Rica Legenda głosi, że dawno dawno temu, gdy doliną płynęła jeszcze rzeka, piękna Rica pasła stado owiec na jej brzegu. Miała ona trzech braci: Agyepsta, Atetuki i Pshegishkhi. Pewnego razu, gdy bracia polowali w pobliskich górach Ricę napadło dwóch złodziei: Gega i Jupszar. Górski sokół poleciał do braci. by zawiadomić ich o niebezpieczeństwie grożącym siostrze, jednak bracia nie zdążyli z pomocą. Rica została zgwałcona. Starszy brak zdążył jeszcze rzucić tarczą za zbirami, ale nie trafił. Tarcza spadła do rzeki i ją zagrodziła. Zhańbiona Rica nie chciała już żyć i rzuciła się do nowo powstałego jeziora. Złodzieje również utonęli. A bracia dziewczyny skamienieli z żalu. Teraz góry wokół jeziora Rica noszą imiona braci, a rzeki imiona gwałcicieli. Istnieją także inne legendy o pochodzeniu tego jeziora, również taka, że na jego dnie bandyci ukryli skarb. Reliktowy Park Narodowy Rica – ekologia po abchasku Park położony na południowym stoku łańcucha Wielkiego Kaukazu między rzekami Gaga i Jupszar. Powstał w 1996 roku w miejsce rezerwatu przyrody Rica (istniejącego tu od 1930 roku). Dzięki dużej różnicy wysokości (od 100 m do 3256 m – góra Agepsta) klimat jest bardzo zróżnicowany. W lutym w dolnej części parku średnia temperatura to -1 a u góry w tym samym czasie minimum to -30. Temperatura wody w lecie w Jeziorze Rica na powierzchni ma +22 stopnie, a zimą czasem pokrywa się cienką lodową skorupą. W dolinach zalega śnieg. Dzięki temu powstało tu wiele pięknych jezior i wodospadów. Pod ochroną w parku znajdują się: Buk wschodni (endemiczny gatunek z Kaukazu Zachodniego), Jodła Nordmanna (endemiczna z zachodniego Kaukazu), klon Trautvettera, klon Sosnowskiego, bukszpan kolchidzki, rododendron pontyjski, laurowiśnia lekarska, ostrokrzew kolchidzki, Leptopus colchicus. I jeszcze 50 innych gatunków, endemicznych dla Abchazji porastających wapienne skały. Wśród nich znajduje się caryca abchaskiej flory: dzwonek lub dzwoneczek niezwyczajny. Wszystkiego tego pilnuje niedźwiedź brunatny z wilkiem. Przeszkadzają im chronione w parku Rica kaukaskie tury i sarny podgryzane przez prometeuszki. Biwak po abchasku – ognisko, mamałyga i czacza No tak, zostawiłam Was na samym początku początku posta w małym żiguli z czaczą w ręku. Wróćmy tam. Wybraliśmy zorganizowaną wycieczkę, żeby się dostać nad Jezioro Rica (marszrutki tu nie dojeżdżają). Tu opuściliśmy naszych towarzyszy i ruszyliśmy w górę. Tak naprawdę to usiedliśmy przy szutrowej drodze prowadzącej w górę na plecakach i czekaliśmy. I wyobraźcie sobie, że zatrzymał się już drugi samochód. Byłam w takim szoku, ze nie mogłam zrozumieć, o jaki gruz mnie pytają i dlaczego miałabym mieć go dużo!? (To o bagaż chodziło). Dwóch ponad 40-letnich Abchazów jechało na “alpejskie łąki” Kaukazu zbierać Иван-чай, czyli wierzbówkę kiprzycę. Oczywiście zamierzali rozbić biwak i na zioła udać się dopiero następnego dnia rano. Oni zbudowali sobie prowizoryczne schronienie, my rozbiliśmy namiot zdecydowanie krzywo. Ale wszystkim się spieszyło: do ogniska, do mamałygi, do czaczy i wina domowego. – łatwy trekking na wysokościach Abchazja to Apsny lub Apswa po abchasku, Apkhazeti w języku gruzińskim. Sami mówią, że to kraj duszy (dosłowne tłumaczenie nazwy abachskiej). Legenda o powstaniu Abchazji głosi, że to najpiękniejszy kawałek ziemi, gdzie Bóg chciał wybudować sobie daczę, ale zlitował się nad spóźnionym na rozdawanie ziemi Abchazem (ten spóźnił się bo miał gościa i musiał go odpowiednio przyjąć) i mu ją oddał,a sam Bóg zamieszkał w niebie ;). Nasze abchaskie chłopaki jeż mają w planach wybudowanie sobie tu daczy. Chyba zajęli właśnie miejscówkę pod budowę w tym miejscu, gdzie biwakowaliśmy. Rano ruszyli na zioła, a my nad jezioro Mzy. Ze studenckiej turbazy prowadzi do Jeziora Mzy dosyć szeroka udeptana ścieżka przez las i łąki. W jedną stronę to jakieś 7 km. Można na całą tę trasę wynająć po prostu konia, albo ruszyć pieszo. Turystów dowożą tutaj , na początek szlaku, dżipami na potęgę, dlatego też radzimy wyjść wcześnie, tak by mieć jezioro całe dla siebie. Nad Mzy stoi okropny namiot, w którym pan sprzedaje piwo, słodkie napoje i batony. Jezioro zasilają wody z jęzora lodowca, który nigdy nie znika. Długość jeziora 150 m, szerokość 80 m, głębokość 16 m. Trekking do Doliny Siedmiu Jezior – Kaukaz magiczny Podobno w Abchazji jest ponad 180 jezior. Powędrowaliśmy zatem szlakiem do Doliny 7 Jezior (gdzie tak naprawdę jest ich 12 położonych na płaskowyżu Agur, powyżej 2000 m Drogę do schroniska otwarto dopiero w 2005 roku. Do tego miejsca można dojechać samochodem z napędem 4×4 lub po prostu jakimś abchaskim samochodem 😉 Potem już trzeba wędrować piechota lub wynająć konie. Szlak jest udeptany tylko do pierwszej dolinki z jeziorami (spora część wypraw tutaj, to wycieczki konne), a dalej trzeba po prostu szukać jakiejkolwiek ścieżki. Jeziorka są urocze, i tak samo urocze są ich nazwy. Pierwsze nazywa się “Jezioro przy stole – Озеро со столом ” – bo jest na nim mała okrągła wysepka. Kolejne to Jezioro Serduszko – Сердечко, w kształcie serca. Jezioro Sułtana – Султан Идзиа podobno na cześć miejscowego, który na wojnie stracił nogę, a potem jeszcze założył się z kolegami, że przepłynie to jezioro w poprzek. I nie wiem czy mu się to udało). Inne jeziora są póki co bezimienne, więc zapewne jacyś Abchazowie pokuszą się o bohaterskie czyny niedługo, by pozostawić po sobie ślad. Jeziora i widoki warte każdego litra potu zostawionego na trasie (Naprawdę tu upalnie, nawet powyżej 2000 m Powrót do cywilizacji, czyli do głównej drogi Suchum – Gagra był łatwiejszy niż można by przypuszczać. Przyjaciele naszych abchaskich przyjaciół zadzwonili gdzie trzeba i inne małe żiguli zabrało nas z wysokości prosto na czarnomorską plażę. Ach Abchazjo! Abchazja – Kaukaz – Mapa Szlaki w Reliktowym Parku Narodowym Rica, na znaku który ustawiono przy drodze : Cennik wycieczek zorganizowanych (kilku różnych firm) z Suchum do różnych atrakcji Abchazji: (ceny z sierpnia 2017): Informacje praktyczne – Reliktowy Park Narodowy Rica : Do parku nie kursuje transport publiczny, a w Abchazji nie ma wypożyczalni samochodów. Do wyboru macie autostop, taksówkę albo zabranie się z jedną z wielu wycieczek organizowanych w Suchumi czy Nowym Afonie – z tymi standardowymi (ok 950 rubli, bilet do parku 350 wliczony w cenę) można dojechać tylko do jeziora Rica. Dalej jeżdżą tylko wycieczko jeepami. Asfalt kończy się nad jeziorem Rica, potem drogi są szutrowe. Google maps nie pokazuje wszystkich dróg w parku, te ważniejsze dorysowaliśmy na czarno na mapce poniżej. Teoretycznie z namiotem można się rozbijać tylko w miejscach do tego przeznaczonych (zaznaczonych na mapce ze zdjęcia powyżej ), ale nie zauważyliśmy żeby ktoś specjalnie tego przestrzegał, choć strażnicy zarzekali się, że tego pilnują, Rosjanie rozbijali się gdzie popadnie. Najbardziej popularne trasy (ślady gpx do mapki wzięliśmy ze stron wikiloc i gpsies) + Do jeziora Mzy (na mapce poniżej na czerwono), ok 6 km w jedną stronę, całość 4/5 h od miejsca zaznaczonego jako parking (można tam tez rozbić namiot). Trasa niezbyt widokowa, ale finał fajny, choć parkowa buda z piwem straszne szpeci jeziorko. + Z tego samego miejsca co do Jeziora Mzy, zaczyna się druga trasa w przeciwną stronę do wodospadu. Zaznaczyliśmy ją na żółto. + Dolina Siedmiu Jezior (na mapce poniżej na zielono linia na północ od parkingu ), jakieś 10-15 km , 5 -8 h , wszystko zależy od tego jak daleko chcecie zajść między jeziora. Dwie powyższe trasy można też pokonać konno – wypożyczalnie są na początku szlaków. + Rica – Mała Rica – Gegski Wodospad. 27 km . Na mapie poniżej na niebiesko Znakowanie i mapy : W naszym rozumieniu szlaki nie są znakowane, choć na trasie do J. Mzy były czasem jakieś tabliczki. Nad Mzy ścieżka była bardzo wyraźna, przy Siedmiu Jeziorach było podobnie , ale tylko do momentu kiedy doszliśmy w pobliże. Nad samymi jeziorami ścieżki się rwą/zanikają czym dalej na wschód tym gorzej. To dlatego, że większość osób dociera tylko do pierwszych jezior. Nie znaleźliśmy żadnych sensownych map współczesnych. Trzeba sobie radzić z zabytkami z czasów ZSRR przydatne strony z mapami znajdziecie tutaj : + Opis w j. rosyjskim przejścia trasy Rica – Mała Rica – Gegskiy Wodospad z waypointami i mapą tego rejonu parku. + fajna mapa Kaukazu online + strona parku : + Mapy z lat 1978-1989 głównie w skali 1: 100 000 znajdziecie tutaj i tutaj Pytania, interpelacje, postulaty, sprostowania – piszcie śmiało w komentarzach 🙂 Orla Perć to znakowany na kolor czerwony najdłuższy graniowy szlak poprowadzony w Tatrach Wysokich. Rozciąga się między dwoma przełęczami: Zawrat oraz Krzyżne. Przez wielu uznawany jest za najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny szlak w polskich górach. Stanowi też wielkie marzenie niejednego tatromaniaka….
Od rana byliśmy wszyscy podekscytowani. Dzisiaj przejście górskie z Francji do Hiszpanii – przez Pireneje. Zwarci i gotowi o wstawiliśmy się w autokarze. Arnau, nasz hiszpański kierowca, też był od rana wyraźnie podenerwowany. Machał rękami i wykrzykiwał coś w niezrozumiałym dla nas, katalońskim dialekcie. Nie mógł zrozumieć bardzo oczywistego faktu – do Hiszpanii pojedzie sam, „na pusto”, tylko z bagażami…Jak to? Przecież do Torli jest z Gavarnie jest prawie 200 kilometrów – wykrzykiwał. No, tak, ale nie przez góry…Arnau nadal nic nie rozumiał, ale widząc naszą obojętność na jego rozterki, usiadł za kierownicą i odpalił silnik. Czekał nas długi, ale piękny podjazd z Gavarnie w na przełęcz Col de Tentes. Wąska droga na przełęcz wije się pomiędzy polanami, otwierając za każdym zakrętem nowe widoki. W dole pozostawała zielona dolina Gavarnie. Takiej zieleni nie będzie już po hiszpańskiej stronie. Po godzinie dotarliśmy na parking. Droga prowadzi dalej, ale jest uszkodzona i zawalona głazami. Od tego miejsc trzeba już iść pieszo. Gdy wygramoliliśmy się z autokaru, zaczęło mżyć. W kropelkach deszczu ruszyliśmy starą drogą na Port de Boucharo (2270 m Pireneje, Port de Boucharo (2270 m Port de Boucharo to przełęcz na granicy francusko – hiszpańskiej. Przez nią przechodzi jeden z wariantów Camino de Santiago, dla pielgrzymów rozpoczynających swoją wędrówkę w Lourdes. Po chwili oddechu pozostawiamy jednak szlak św. Jakuba i ruszamy w inne, niezwykłe miejsce – Wrota Rolanda. Znak Camino de Santiago na Port de Boucharo Łagodne podejście, poprowadzone w poprzek zbocza trzytysięcznika o nazwie Le Taillon, stopniowo przechodzi w stromą, wąską ścieżkę. Jedyną trudnością na tym odcinku jest rwący potok, w którym prawie zawsze kamienie są pokryte cienką warstwą lodu. To czyni przejście w poprzek prawdziwym wyzwaniem. Wypatrując dogodnego miejsca wszyscy przedostajemy się na drugi brzeg. Po drugiej stronie zbocze jest mocno zerodowane. Ścieżka rozwarstwia się na wiele wariantów, co podczas mgły wymaga dużego skupienia. W sierpniu 2019 roku tak właśnie było. Ponadto, z każdym metrem do góry, robiło się coraz chłodniej, a nieustająca mżawka wyziębiała dłonie i stopy. Ukazujące się zza mgły schronisko Refuge de la Breche napawało nas nadzieją na gorącą herbatę i odpoczynek. Niestety, okazało się nieczynne. Przed zamkniętymi drzwiami gromadziła się spora grupa turystów. Wszyscy na stojąco starali się coś zjeść i wypić w pośpiechu, ale wzmagające się zimno czyniło ten moment przykrym. Postanowiliśmy jak najszybciej ruszyć w kierunku przełęczy. Pireneje, Refuge de la Breche pod Wrotami Rolanda Szlak ponad Cyrkiem Gavarnie Podejście na Wrota Rolanda wiedzie początkowo krawędzią moreny bocznej lodowca Glacier de la Breche, potem kluczy pomiędzy kruchymi skałami. Podczas mgły jest bardzo trudne orientacyjnie. Brak jest jakichkolwiek znaków, a przedeptane ścieżki są ciągle zasypywane przez osuwający się spod przełęczy skalny gruz. Do prowadzonej przeze mnie grupy dołączyło się kilku pojedynczych turystów i w takim mocno „poszerzonym składzie” dotarliśmy do celu. Wrota Rolanda (2807 m Widok od schroniska na otoczenie Cyrku Gavarnie Wrota Rolanda – Breche de Roland (2807 m VIII wieku muzułmańskiemu kalifatowi udało się podbić prawie cały Półwysep Iberyjski. Arabowie, postępując od Andaluzji w głąb lądu, wypierali chrześcijan. Dotarli w Pireneje i zaczęli zagrażać ziemiom Franków. Punktem zwrotnym stała się bitwa pod Covadonga w 722 rok. W bitwie tej asturyjski władca Pelayo odniósł zwycięstwo nad Maurami. Wydarzenie to zapoczątkowało rekonkwistę, czyli stopniowy proces wypierania muzułmanów z terenów dzisiejszej Hiszpanii. Trzy wieki później powstała Pieśń o Rolandzie – epos rycerski, pieśń o bohaterskich czynach. Bohater pieśni Roland, rycerz Karola Wielkiego, podczas potyczki z Maurami, walczył pod skalnymi murami Pirenejów. Gdy zrozumiał, że zginie, postanowił zniszczyć swój świetlisty miecz Durendal, aby nie dostał się w ręce Saracenów. Wyjął miecz z pochwy i uderzył nim w skalną grań. W miejscowych podaniach uderzenie miecza spowodowało pękniecie skał i wyszczerbienie wąskiej przełęczy, przez którą rycerze Rolanda mogli ujść z życiem. Owo miejsce nazwane zostało Wrotami Rolanda – Breche de Roland. W rzeczywistości pękniecie w grani zostało spowodowane przez erozję nieodpornych na czynniki atmosferyczne skał. Z Wrót Rolanda rozpościera się widok na francuski cyrk Gavarnie i hiszpańską Dolinę Ordesa. Same cuda natury, wpisane na listę UNESCO. Widok z Wrót Rolanda na hiszpańską Dolinę Ordesa W Dolinę Ordesa, do Goriz… Ziąb na Wrotach był jeszcze straszliwszy, niż przy schronisku. Pootulani we wszystkie możliwe polary i peleryny pośpiesznie ruszyliśmy w dół. Na przełęczy nie ma żadnego drogowskazu a ledwo co widocznych ścieżek jest kilka. Trzeba zachować czujność. Schodząc spotkaliśmy parę Anglików, którzy spędzali wakacje w Pirenejach. Byli zdezorientowani mgłą. Za pomocą urządzenia GPS usiłowali odnaleźć właściwą drogę. Podobnie jak my, szli do Goriz. Ich koncepcja na dojście była jednak inna, niż moja, więc dość szybko straciliśmy ich z oczu. Początkowo po ruchomym piargu niemal jechaliśmy na butach, potem, już dość stabilnym chodnikiem zeszliśmy zbyt nisko i trzeba było trochę wrócić, pokonać skalne przeszkody (panowie „podsadzali” panie), by wreszcie trafić na przyjemny i bezpieczny trawers w okolicy Collado del Descargador. Do końca nie było jednak łatwo. Ścieżka z Breche de Roland do Goriz nie jest w ogóle oznakowana, brak jakichkolwiek drogowskazów. W wielu miejscach wyraźne przejście urywa się nagle i trzeba wypatrywać innego wariantu. Naszemu przejściu towarzyszyła mgła, chłód i deszcz. Uroki Parku Narodowego Ordesa mogliśmy oglądać tylko oczami wyobraźni. Po przyjściu do Refugio de Goriz wypiliśmy cały rum ze schroniskowego bufetu. Nasi angielscy przyjaciele spod Wrót Rolanda nie doszli tego wieczoru. Spędzili noc pod skalną wiatą, gdzieś u podnóża Pico Marboré i pewnie długo będą pamiętać swój trekking w Pirenejach. Ordesa, Refugio de Goriz Monte Perdido (3355 m Wejście na Monte Perdido (3355 m zaczyna się przy kolacji. Ci, którzy zamierzają wejść jutro, wypytują tych, którzy właśnie zeszli ze szczytu. Opowieści o drodze są różnorodne – podkoloryzowane, jak zwykle uzależnione od ludzi i ich fantazji. Zawsze jednak zmęczenie zdobywców pokazuje, że trzeba być przygotowanym na znaczny wysiłek. Cóż, wycieczka w Pireneje nie jest bagatelną sprawą. Poranek w Goriz to pośpiech. Wszyscy zrywają się z prycz, gdy jeszcze jest ciemno. Jedni drugim świecą latarkami po oczach i szeleszczą woreczkami. Ktoś poszukuje skarpetek, ktoś ma dwa lewe buty, ktoś zgubił plecak…Sporo chaosu. Rzeczywistość porządkuje się stopniowo, gdy turyści opuszczają schronisko. Na podejściu widać sznur światełek, które bledną wraz ze wschodem słońca. Ordesa powoli odsłania swoje kolory. Ścieżka na Monte Perdido oznaczona jest kopczykami i w czasie mgły ciężka do odnalezienia. W kilku miejscach trzeba pokonać dość wysokie, skalne progi, z których najtrudniejszy znajduje się tuż poniżej jeziora Lago Helado. Od jeziora zaczyna się najbardziej przykry i męczący fragment. Wspinamy się do góry stromym piargiem, materiał skalny usuwa się spod stóp, trudnością staje się wymijanie z osobami, schodzącymi z góry. Od przełączki jest już łatwo. Sam wierzchołek jest dość obszerny a panorama „wywala z butów” Widać Pireneje Hiszpańskie i Pireneje Francuskie. Cały nasz trekking. Wprawne oko może wyróżnić hiszpańskie Lac Glacé i francuskie Lac des Gloriettes, widać otoczenie Cirque de Gavarnie, Cirque d’Estaubé i Cirque de Troumouse, niemal w zasięgu ręki grupa Posets Maladeta i Pico Aneto. Wszystko w oszałamiających kolorach. Widok z Monte Perdido Nasz grupa wyruszyła o rano. Na wierzchołku stanęliśmy ok. Widoki podziwialiśmy do Przy schronisku z powrotem byliśmy ok. Pogoda była prześliczna, trasa trekkingowa fantastyczna. Po posiłku wyruszyliśmy na dół, Doliną Ordesa do miasteczka Torla. W Torla czekał na nas Arnau, nasze bagaże i wygodny autobus. Jeszcze tylko 2 godziny podróży i mogliśmy zjeść kolację w Benasque, pod Pico Aneto. Przed nami był kolejny dzień w Pirenejach – dzień wolny, przeznaczony na kafejki, miejscowe piwo, jagnięcinę, pamiątki…Sama rozpusta, prawdziwe wakacje w górach. Wodospady w Dolinie Ordesa
Dziennik wypraw i przystań przed kolejną wędrówką. Łukowica - Ostra - Ostra Skrzyż. Ostra Skrzyż. - Modyń - Szczawa. Przewodnik „Główny Szlak Sudecki”. Jest to bogate kompendium wiedzy o najdłuższym szlaku w Sudetach, zawierające opisy przebiegu szlaku ze szczegółowymi mapami, czasami przejść i profilami wysokościowymi Granacką Przełęcz, Orlą Basztę, Przełęcz Nowickiego i Budzową Igłę. Mijamy zbocza Wielkiej Buczynowej Turni, Ptaka i docieramy do przełęczy Krzyżne. Jakie buty na Orlą Perć? Na szlak przez Orlą Perć należy mieć odpowiednie w teren górski obuwie. Wygodne, z dobrą przyczepnością i wcześniej przez nas sprawdzone. A to dlatego, że jest to mało znana trasa, jednak warta pokonania! Szlak przy jeziorze Tarnita wynosi ok. 12 km i prowadzi w najdziksze rejony Transylwanii. Szlak jest bardzo mało uczęszczany i często pomijany przez przewodniki turystyczne, jednak zdecydowanie warto go wybrać, jeżeli zależy nam na obcowaniu z niezmąconą, surową naturą. Xnvke2j.
  • 503kq2fwq3.pages.dev/83
  • 503kq2fwq3.pages.dev/95
  • 503kq2fwq3.pages.dev/60
  • 503kq2fwq3.pages.dev/20
  • 503kq2fwq3.pages.dev/7
  • 503kq2fwq3.pages.dev/67
  • 503kq2fwq3.pages.dev/64
  • 503kq2fwq3.pages.dev/85
  • górski szlak w poprzek zbocza